"Czas wyrwać się ze schematów"
Electric Light Orchestra to jeden z najpopularniejszych brytyjskich zespołów lat 70. Wylansował wiele przebojów ("Telephone Line", "Don?t Bring Me Down", "Confusion", "Last Train To London") i nagrał kilka pamiętnych płyt, z "Out Of The Blue" (1977 r.) czy "Time" (1981 r.) na czele. Jeff Lynne, lider grupy i twórca większości materiału, w połowie lat 80. zajął się własną karierą - był członkiem supergrupy Traveling Wilburys, został cenionym producentem. Jednak w 2001 roku, po 15 latach przerwy, wydał kolejny album firmowany nazwą ELO. Płytę "Zoom" przez ponad dwa lata nagrywał samodzielnie w swym prywatnym studiu w Los Angeles, a w pracach wspomogli go m.in. dwaj byli członkowie The Beatles - George Harrison i Ringo Starr. Jeff Lynne z okazji wydania "Zoom" opowiada o przyczynach powrotu ELO, pracy we własnym studiu, współpracy z Royem Orbisonem i eks-Beatlesami oraz korzystaniu z nowinek technologicznych.
Czym różniła się praca nad "Zoom" od tego, co robiłeś ze swoimi poprzednimi projektami?
Miałem już w życiu okazję pracować z ludźmi, którzy są dla mnie wzorem, jeżeli chodzi o tworzenie muzyki: George Harrison, Roy Orbison, Tom Petty i Paul McCartney. Któregoś dnia wpadłem na pomysł: "Czemu nie wykorzystać tego, czego się od nich nauczyłem, przy pracy nad nowym albumem? Może wtedy wszystko wyglądałoby wtedy zupełnie inaczej?!". Dojrzewałem do tego przez kilka lat, gromadziłem rozmaite pomysły, aż wreszcie zabrałem się do tej płyty. Czego się nauczyłem od chłopaków? Zaraziłem się ich metodą pracy nad płytami - do tej pory zamykałem się w studiu na parę tygodni i wychodziłem już z nagranym materiałem, gotowym do zaprezentowania wytwórni. Utwory stawały się popularne, trafiały na listy przebojów, ale zrozumiałem, że takie nagrywanie już mnie nie bawi. Teraz wkładam w swoją pracę więcej życia, a przede wszystkim tworząc nie odcinam się od rzeczywistości. Do tego potrzebna mi była właśnie wymiana doświadczeń z innymi.
Czy przed nagrywaniem nowego albumu miałeś już jakąś wizję, jak ma on wyglądać?
Pamiętam, jak kiedyś, po nagraniu płyty "Balance Of Power", czułem, że czas już wyrwać się ze schematu, w jakim od tylu lat powstawały moje utwory. Przede wszystkim dotyczyło to smyków. Powiedziałem sobie: "Koniec ze smykami!" (śmiech). Teraz natomiast postanowiłem skorzystać z wiedzy, jaką mam od ludzi, którzy latami próbują nagrać płyty brzmiące jak prawdziwe ELO. Spowodowali, że sam zapragnąłem nagrać taki album!
Czy jest coś, co nieustannie musisz dementować w wywiadach?
Chyba tylko to, że ELO to w zasadzie nie jest zespół. Prawie od początku ja sam byłem mózgiem tego przedsięwzięcia, wykonywaliśmy piosenki mojego autorstwa, byłem też ich producentem. Tak jak w przypadku "Zoom", nawet na instrumentach staram się grać sam.
Czy uważasz, że - tak jak kilka lat temu - muzyka ELO będzie się podobała wszystkim i wszędzie?
Ależ mi wcale nie o to chodzi! Wolałbym, żeby muzyka, jaką wykonuję, odstawała od swoich czasów, była czymś wyróżniającym się. Wkładam w to wiele wysiłku...
Skąd wziął się tytuł "Zoom"?
Ostatnia studyjna płyta ELO ukazała się ponad 15 lat temu, a tu proszę... już mamy 2001 rok i całkiem nowy album! Dla mnie ten okres minął jak z bicza strzelił. Naprawdę!
Ile czasu powstawała ta płyta?
Dwa i pół roku. A pracowałem nad nią cztery, czasem pięć dni w tygodniu. Ostatecznie powstało 18 nowych piosenek.
W jaki sposób powstaje tak charakterystyczne brzmienie, jakim może się pochwalić ELO?
Do tego potrzebna jest odpowiednia atmosfera, klimat. Za każdym razem staram się uzyskać to specyficzne, staromodne brzmienie, jakby wszystko było nagrywane jakieś 10 lat wcześniej. Nie wiem, dlaczego tak robię... Może dlatego, że podświadomie stwarza to pozory ponadczasowości?
Czy na nowej płycie masz jakieś szczególnie ulubione utwory?
Tak, moim faworytem można chyba nazwać kawałek "State Of Mind". Ma w sobie jakąś siłę, którą rzadko kiedy można usłyszeć w innych nagraniach, nawet mojego autorstwa. Lubię też "Ordinary Dream" za jego wielowątkowość - z jednej fazy przechodzi w drugą... I napisałem do niego całkiem niezły tekst.
A jak wspominasz pisanie tekstów na nową płytę?
Przez długi czas nie pisałem nic. Nie czułem takiej potrzeby. Przy "Zoom" teksty powstały o wiele szybciej niż przy poprzednich albumach. Opowiadają po prostu o wszystkim, co przydarzyło mi się przez te lata i są zapewne bardziej osobiste. Może dlatego, że tym razem nie pisałem pod żadną presją...
Nadal śpiewasz o dobrych i złych stronach życia?
Wiele tekstów opowiada o tym, jak starasz się dawać z siebie wszystko, ratować co się da, kiedy sytuacja wydaje się już beznadziejna. A trzeba zrozumieć, że każdemu zdążają się podobne momenty i nic się na to nie poradzi.
Nagrywasz w swoim domowym studiu...
To o tyle dobra sytuacja, że jeżeli któregoś dnia nie czuję się na tyle twórczy, żeby coś nagrać, to po prostu mówię swoim dźwiękowcom [Mark Mann i Ryan Ulyate - red.]: "Nie przychodźcie dzisiaj do pracy, OK.?", i to wszystko! Robisz co chcesz i kiedy chcesz, bez żadnych zobowiązać wobec nikogo. Pracujesz, kiedy czujesz się wystarczająco zainspirowany. I wtedy nawet przez 6 czy 8 godzin poświęcasz się tylko nagrywaniu. Kilka miesięcy temu zajmowałem się masteringiem 53 kompozycji z retrospektywnego boxu ELO - "Flashback". Wtedy czułem się, jakbym każdego dnia przychodził na godzinę dziewiątą do pracy, i w dodatku zostawał po godzinach, bo sprawa była dosyć pilna. Tamten okres wspominam jako naprawdę trudny - nie jestem przyzwyczajony do trzymania się ustalonego planu zajęć. Przy "Zoom" miałem na szczęście zupełny komfort psychiczny.
Ale nagrywasz nie tylko w studiu...
Tak, mikrofony znajdują się praktycznie w całym moim domu. W różnych pokojach różne instrumenty brzmią po prostu inaczej i dlatego często ćwiczę na przykład w kuchni, a w łazience trzymam gitarę akustyczną. Naturalny dźwięk jest czasem o wiele ciekawszy niż wypolerowane brzmienie studyjne.
Czy podczas pracy w studiu uciekasz się do stosowania różnych nowinek technologicznych?
Stosując system Pro Tools mogę robić z dźwiękiem to, co jeszcze kilka lat temu było albo kompletnie niemożliwe, albo wymagało ogromnego nakładu czasu. Na przykład: chcę nagrać przestrzenny dźwięk perkusji. Nagrywając w dużym studiu, gdzie najlepiej uzyskuje się taki efekt, dźwięk jest może odpowiedni, ale dociera do mikrofonu z minimalnym opóźnieniem. Teraz można osiągnąć zamierzony efekt zaledwie w kilka minut i to niezależnie od miejsca, w jakim się jest. Bardzo mi to odpowiada, dlatego można powiedzieć, że w pewien sposób uległem technice... Przestrzenne brzmienie to dla mnie jeden z najważniejszych elementów piosenki.
Jak wspominasz pracę nad "Zoom" z Georgem Harrisonem i Ringo Starrem?
Niektórzy wypominają mi, że przez to cała płyta brzmi, jakby wyszła spod pióra The Beatles. Nie zgadzam się z tym. Wszystkie kawałki są mojego autorstwa, a ewentualne podobieństwa to kwestia najwyżej zbliżonych aranżacji. Znam się z chłopakami bardzo dobrze, także z Paulem, któremu miałem okazję wyprodukować osiem utworów na jego płytę "The Flaming Pie". Cieszę się, że George zagrał u mnie na gitarze w "A Long Time Gone" i "All She Wanted", bo jest jednym z moich ulubionych gitarzystów. Gra bardzo melodyjnie, każdą nutę wydobywa z niezwykłą dokładnością. Ringo jest za to świetnym perkusistą, co miał możliwość po raz kolejny zaprezentować na "Easy Money" i "Moment In Paradise". Pamiętam, jak kiedyś wspomniał, że chciałby zagrać na mojej płycie. Powiedziałem: "Co powiesz na... jutro?". Zgodził się bez wahania i już kilkanaście godzin później nagrywaliśmy w moim studiu razem z Ringo Starrem.
Jak byś opisał "Zoom" w porównaniu do poprzednich albumów ELO?
Od 40-osobowej orkiestry i 30-osobowego chóru, do skrzypiec i kilku fletów. Z jednej skrajności w drugą.
Czym twoje kompozycje rodzą się spontanicznie?
Spontaniczny utwór to taki, który powstaje nagle, ni stąd ni zowąd. Potrafisz się obudzić i po prostu go zaśpiewać. Większość tego, co robię, nie powstaje aż tak spontanicznie, ale nieraz zdarza mi się siedzieć i godzinami brzdąkać na gitarze, wymyślając nowe melodie czy akordy. Jeżeli następnego dnia jestem w stanie je powtórzyć, znaczy to, że były dobre. Jeżeli nie zapadły w mojej pamięci na wystarczająco długo, to nie zapamiętaliby ich także moi słuchacze.
Jak wspominasz trasy koncertowe?
Szczerze mówiąc, nigdy tego nie lubiłem. Tournee to z jednej strony konieczność uważania na głos, dbanie o siebie, a z drugiej zrywanie się na samolot o trzeciej w nocy, wieczne życie na walizkach. Często dotarcie w jedno miejsce wymagało wielu przesiadek, nawet w środku nocy... O wiele milej wspominam występy w tych samych miejscach, kiedy mieszkam w jednym hotelu przez kilka nocy, wtedy trafia się okazja obejrzenia miasta, w którym jestem, ale to niestety rzadkość. Pamiętam, że pierwsze trasy były bardzo fajne, bo było to coś nowego i w dodatku graliśmy w Ameryce! Nigdy nawet nie śniło mi się, że w ogóle tam będę! Pierwszą, drugą i ostatnią trasę, którą zorganizował mój menedżer Craig Friun, wspominam bardzo udanie. Ale na przykład gigantyczne tournee "Out Of The Blue" z 1978 roku... to była już przesada. Oddzielne samoloty, przepych, mnóstwo kasy na wizualną oprawę koncertu. To wszystko było niepotrzebne.
Słyszałem, że jesteś wielkim fanem Roya Orbisona?
Kiedy miałem 13 lat, po raz pierwszy usłyszałem w radiu "Only The Lonely". Oszalałem na punkcie tego numeru. Krzyknąłem: "To niemożliwe! Coś fantastycznego!". W tym momencie zauważyłem, jak moja mama i ciocia, które były tam wtedy ze mną, mówią do siebie: "Jaki seksowny śpiew...". Dopiero po latach uświadomiłem sobie, jak trafnie to określiły. Gdy byłem już zawodowym muzykiem, doceniłem również jego kunszt wokalny. Tak śpiewać nie umie nikt inny. Pamiętam, że kiedy miałem okazję pisać z nim piosenkę "You Got It", po wymyśleniu jej tekstu weszliśmy razem do studia, żeby zacząć ją nagrywać. Już wtedy myślałem sobie, że Roy musi chyba strasznie głośno śpiewać. Zaraz miałem okazję przekonać się, że robi to tysiąc razy głośniej niż sobie wyobrażałem! Poza tym cały kompletny wokal nagraliśmy zaledwie po dwóch, trzech próbach.
Czemu zdecydowałeś się zamieszkać w Los Angeles?
Spędzałem tu już tyle czasu i tak polubiłem to wiecznie bezchmurne niebo nad miastem, że wreszcie zdecydowałem się tu przenieść. Przebudowałem dom tak, żeby było w nim miejsce na profesjonalne studio i teraz mogę nagrywać praktycznie wszędzie, gdzie mi się podoba. To sprawia, że czuję się wolnym i szczęśliwym artystą.
Dziękuję za rozmowę
(Na podstawie materiałów Sony Music Polska)