"Ciągła ewolucja"

Porcupine Tree to jedna z oryginalniejszych angielskich grup rockowych. Dla wielu ludzi jest już tzw. kultowym wykonawcą, który ma dużą ilość zagorzałych fanów na całym świecie, w tym wielu w Polsce. Każda kolejna płyta zespołu osiąga większy nakład niż poprzednia, choć jego muzyka nie ma nic wspólnego z rockową komercją. W sklepach pojawił się właśnie najnowszy album Porcupine Tree, zatytułowany „Lightbulb Sun”, będący bez wątpienia najdojrzalszym dziełem w dość już bogatej historii grupy. Konrad Sikora rozmawiał z tej okazji z frontmanem grupy Steven Wilsonem o nowej płycie, jego współpracy z Fishem, Marillion i Robertem Frippem, fascynacji black metalem, religii i Internecie.

article cover
INTERIA.PL

Czy nagrywając album „Lightbulb Sun” odczuwałeś jakąś presję, że musi on być lepszy od poprzedniej płyty „Stupid Dream”?

Szczerze mówiąc nie. W Porcupine Tree panuje taka zasada, że tworzymy muzykę po to, aby zaspokoić samych siebie, a nie kogoś innego. Przede wszystkim to my musimy być zadowoleni. Zawsze byliśmy wrażliwi na to, by nie powtarzać się. Nie chodzi więc o to, aby ulepszyć to, co zrobiliśmy wcześniej, ale by zrobić coś odmiennego od tego, co robiliśmy do tej pory. Uważam, że po raz kolejny udało nam się pójść w nowym kierunku.

Czy w takim razie jesteś z tej płyty zadowolony?

Tak, bardzo. Wydaje mi się, że ten album jest lepszy od „Stupid Dream”. Ma on lepszą jakość zarówno w brzmieniu utworów, jak i w samej produkcji. Jest bardziej organiczny, bardziej naturalny. Napisaliśmy i nagraliśmy tę płytę w trzy miesiące. To znacznie krótszy czas w porównaniu z poprzednimi płytami. Jest to z jednej strony wada, ale z drugiej przewaga i korzyść. Było mniej czasu na zastanawianie się, dzięki temu album brzmi bardziej naturalnie, czyściej. Sądzę, że „Stupid Dream” było płytą nieco „przeprodukowaną”.

Czy album „Lightbulb Sun” ma jakiś jeden temat przewodni?

Są dwa tematy, które przez tę płytę się przewijają. Nie ma jednej głównej historii, która byłaby tematem przewodnim płyty. Piosenki można podzielić na dwa rodzaje. Pierwszy z nich to utwory „rozwodowe”, dotyczące sytuacji, w których rozpadają się związki i rozstają się ludzie. Drugi dotyczy wspomnień z dzieciństwa. Jest to nostalgiczne spojrzenie wstecz na to, co już odeszło, na chwile z mojego dzieciństwa. To jest ta jaśniejsza i weselsza część płyty.

Dlaczego zdecydowaliście się wydać utwór „Four Chords That Made a Million” jako pierwszy singel?

To w sumie nie była do końca nasza decyzja. Takimi rzeczami zajmuje się wytwórnia i to ona wybrała ten kawałek na pierwszy singel. Dla mnie jest to niezły wybór, ale ja wybrałbym coś innego. Problem polega na tym, że my zajmujemy się pisaniem muzyki na album. Nie myślimy o singlach dla radia. Zbiór utworów na płycie stanowi dla mnie pewnego rodzaju całość, jak układanka. Kiedy wyjmie się z niej jeden element i ogląda bez odniesienia do całości, to ciężko jest uchwycić jego istotę i znaczenie. Dlatego ja w ogóle nie za bardzo lubię sprawę wydawania singli. Wiem, że ukażą się jeszcze co najmniej dwa single. „Four Chords That Made a Million” to utwór nieco różniący się od tego, co robiliśmy dotychczas. Ma bardziej rockowe brzmienie. To jest swego rodzaju eksperyment, który ma pokazać, czy zyskamy sobie w ten sposób nowych fanów.


Jakie w takim razie są twoje ulubione utwory na tej płycie?

Jeśli mam wybierać utwór na singla, to zdecydowałbym się na „She’s Moved On” - zresztą to będzie nasz następny singel. Ale jeśli mam mówić o utworach, które najbardziej mi się podobają na tej płycie, to wybrałbym najkrótszy i najdłuższy. „How Is Your Life Today” jest krótki i bardzo prosty. Mówi o prostocie i sam taki jest. Bardzo mi się podoba. „Russia On Ice”. To jest całkowite przeciwieństwo tego poprzedniego utworu. Jest bardzo złożony i bardzo dużo rzeczy się w nim dzieje. To jest utwór, którego słuchając - mam nadzieję - za każdym razem będzie się odkrywać coś nowego. Porcupine Tree ma tradycję pisania długich utworów i to jest nawiązanie do niej. Jednak według mnie jest to najlepszy z wszystkich długich utworów, jakie napisaliśmy.

Dlaczego taki właśnie tytuł utworu, co się za nim kryje?

To jest jedna z tych rozwodowych piosenek. Dla mnie wyrażenie „Russia on ice” jest wspaniałą metafora opisującą punkt, w którym ludzie będący razem, zaczynają żyć całkowicie obok siebie, alienują się od siebie. Nie chciałem tego przedstawiać w żaden dosłowny sposób, ale właśnie za pomocą metafory. To wyrażenie najlepiej mi do tego pasowało.

Pomiędzy „Lightbulb Sun” i „Stupid Dream” nie ma takiego skoku, jaki był pomiędzy „Stupid Dream” i „Signify”. Czy w takim razie to jest ten punkt, w którym jako Porcupine Tree chcesz pozostać?

Nigdy się nad takimi rzeczami nie zastanawiam. Działam bardziej na zasadzie żywiołu. Co nam wyjdzie, z tego jesteśmy zadowoleni. To, jak zmienia się nasza muzyka, jest odzwierciedleniem zmian, jakie zachodzą w nas samych. Bez przerwy doświadczamy czegoś nowego, czytamy nowe książki, oglądamy nowe filmy, słuchamy nowej muzyki – to wszystko ma wpływ na to, co się dzieje z nami i z naszą muzyką. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że ta różnica nie jest obecnie tak duża, ale trzeba wziąć pod uwagę to, że inne były przerwy pomiędzy tymi albumami. Od „Signify” do „Stupid Dream” minęło dwa i pół roku, a od „SD” do „Lightbulb Sun” tylko rok. Widocznie sami nie zmieniliśmy się aż tak bardzo przez ten rok, skoro nie zmieniła się nasza muzyka. Dlatego ciężko jest mi mówić o tym, co będziemy robić w przyszłości. Często jest to niespodzianką nawet dla nas samych.


Czy myślisz, że śpiew i teksty piosenek są teraz ważnym elementem twórczości Porcupine Tree?

Tak, na pewno. To jest chyba najważniejsza zmiana, jaka dokonała się w naszej twórczości przy okazji nagrywania „SD”. Odeszliśmy wtedy od wizerunku zespołu, który koncentruje się na brzmieniu, melodii i abstrakcji. Teraz skupiamy się na pisaniu piosenek, a nie utworów instrumentalnych. Jest to po części spowodowane chyba pewnością siebie, jakiej nabrałem. Zacząłem mocniej wierzyć w to, że jestem niezłym wokalistą i tekściarzem. Jest to także odzwierciedleniem tego, że chciałem tę muzykę uczynić bardziej osobistą, a to właśnie było możliwe przez tekst.

Jakie było w takim razie przyjęcie „Stupid Dream”? Czy wszyscy fani zaakceptowali nowe wcielenie Porcupine Tree?

Nie, nie wszyscy. Z każdym następnym albumem tracimy część naszych fanów. Wiem o tym. Jednak z drugiej strony wydaje mi się, że zyskujemy dużo nowych. To był nasz najlepiej sprzedający się album i odniósł największy sukces ze wszystkich, ale za każdym razem, kiedy zmienia się nieco stylistykę, ktoś musi być niezadowolony. Tak było i tym razem. Istniała duża rzesza fanów, która wolała, abyśmy zostali w tym miejscu, gdzie byliśmy przy „Signify”. Ale jak już wcześniej mówiłem – Porcupine Tree to ciągła ewolucja i nie zamierzamy tkwić w jednym miejscu tylko po to, aby zaspokoić grupę fanów. Przede wszystkim liczymy się my sami i to, co my czujemy. Jestem artystą i wyrażam siebie i swoje emocje. I zawsze będę to robił tak jak mi się podoba i jak mi to odpowiada. Wielu muzyków popełnia błąd polegający na tym, ze jeśli odniosą sukces, zaczynają eksploatować jeden pomysł tylko po to, aby zaspokoić oczekiwania fanów. Tego jednak nie nazwę sztuką, to zwykła marketingowa zagrywka. Nie ma w tym nic z bycia artystą. Artysta ciągle poszukuje i wiecznie chce odkrywać nowe rzeczy.

Dlatego właśnie pracujesz pod innymi nazwami – No Man, Bass Communion, Incredible Expanding Mind Fuck?

Tak. Nie tylko działam w tych projektach, ale do tego zajmuję się produkowaniem muzyki innych artystów. Dla mnie, jako muzyka, jest to bardzo ważna rzecz. Dzięki temu mogę trzeźwo i z dystansem patrzeć na to, co robię z Porcupine Tree. Dzięki temu mam okazję spotkać wielu ludzi, spróbować wielu niesamowitych rzeczy. To jest jak dar. Ważne jest dla mnie to, aby nie lokować wszystkich swoich pomysłów w jednym projekcie. Kiedy kończę nagrywać album Porcupine Tree, na wiele miesięcy odsuwam się i robię inne rzeczy. Po jakimś czasie mam świeże spojrzenie i mogę wrócić do zespołu z nowy materiałem. Dzięki temu nie nudzę się. Nie czuję, że znów robię coś takiego samego. To jest świetna sprawa. Raz, że pozwala mi się realizować w różnych dziedzinach, a dwa, że za każdym razem czuję, że robię coś nowego.


Skąd w takim razie czerpiesz pomysły dla wszystkich tych projektów?

Jestem osobą, którą łatwo czymś zainspirować. Dużo czytam, oglądam filmy, obserwuję to, co dzieje się wokół mnie. Wystarczy jeden szczegół, jedno zdarzenie i już mam ochotę w jakiś sposób udokumentować swoje odczucia, emocje. Zawsze po obejrzeniu jakiegoś filmu, czy przeczytaniu jakiejś książki, która wywarła na mnie wrażenie, staram się w jakiś sposób zapisać te odczucia i wyrazić je później w taki, czy też inny sposób.

Jaka książka i jaki film wywarły w takim razie na tobie ostatnio wrażenie?

Jeśli chodzi o ostatnie miesiące, to przypuszczalnie byłby to film „Magnolia”. To doskonały film. Jeśli chodzi o moje ulubione filmy w ogóle, to praktycznie wszystko Stanleya Kubricka, Orsona Wellsa i niektóre filmy brytyjskie z lat 60. Jeśli chodzi o książki, to w ciągu ostatnich kilku lat największy wpływ na mnie miała powieść „American Psycho”. Nie czyta się jej przyjemnie, ale dość mocno do mnie przemówiła. Z pisarzy cenię Kafkę i Kunderę.

Parę tygodni temu rozmawiałem z Mikaelem z grupy Opeth. Podobno planujecie współpracę?

Tak, spotkaliśmy się nawet ostatnio w Londynie. Zaczęło się tak, że w zeszłym roku ktoś dał mi płytę jego zespołu, ponieważ prosiłem o jakiś ciężki metal. Spodobało mi się, stwierdziłem, że to naprawdę świetny zespół. Skontaktowałem się z nim i po krótkiej rozmowie poprosił mnie, abym produkował ich następny album. Często jestem proszony o produkowanie płyt innych wykonawców, ale rzadko zdarza się, aby były to zespoły tak bardzo odbiegające stylistyką od tego, co ja robię. To jest dla mnie wyzwanie i sprawą znacznie bardziej interesującą. Nie mam ochoty produkować albumu zespołu, który chce brzmieć jak Porcupine Tree. Dla mnie liczy się różnorodność. Jadę do Szwecji we wrześniu, aby pracować nad tym albumem.

Czy planujecie zagrać coś razem?

O tym też rozmawialiśmy i bardzo chciałbym, aby coś z tego wyszło. Nigdy wcześniej nie grałem metalu, choć lubię go słuchać, szczególnie w jego ekstremalnej formie. Chciałbym kiedyś coś takiego nagrać i Mikael byłby idealnym partnerem do takiego projektu.


Jak zainteresowałeś się black metalem?

Zawsze lubiłem ekstremalne formy muzyki. Ktoś dał mi książkę o norweskiej scenie metalowej „Lords of Chaos”. Wydała mi się ona fascynująca, ponieważ nigdy nie miałem styczności z tą muzyką. Po przeczytaniu postanowiłem spróbować czegoś posłuchać. Poszedłem do sklepu i kupiłem parę płyt. W tym Burzum i Mayhem. Bardzo mi się spodobały, więc zacząłem zagłębiać się dalej.

Black metal często kojarzony jest z satanizmem. Jaki jest twój pogląd na religię?

Jestem antyreligijny. Nie jestem osobą zwalczającą otwarcie religię, ale jestem przeciwko niej. Uważam, że jest ona sprawczynią wielu nieszczęść na tym świecie. A satanizm w black metalu jest dla mnie śmieszny. To widać, że ci ludzie niczego takiego nie wyznają. Nie w tym tkwi siła tej muzyki. Siłą tej muzyki jest to, że odwołuje się do ciemniejszej strony naszej osobowości, bo wszyscy przecież taką mamy. Nie ma powodu, aby to od razu łączyć z jakąkolwiek religią. Artyści potrafią zagłębiać się w różne nurty bez konieczności przyjmowania jakiejś ideologii, poglądów. Większość obecnych blackmetalowych zespołów po prostu wykorzystuje satanistyczną frazeologię tylko po to, aby sprzedać swoje płyty i aby nastoletnie dzieciak dały się na to złapać. Ludzie muszą mieć jakieś szufladki, kategorie, dlatego dzięki takiemu wizerunkowi łatwo zaistnieć w tym nurcie. To nie ma nic wspólnego z muzyką. To tylko kolejny sposób na jej sprzedanie. Opeth tego nie robią i to mi się podoba. Oni tego nie potrzebują, bo grają wspaniałą muzykę.

Czy w takim razie sam nie obawiasz się, że któregoś dnia stwierdzisz, że już nic nie masz ludziom do powiedzenia, jeśli chodzi o muzykę?

Bardzo się tego boję. Przeraża mnie ta myśl i cały czas wyczekuję tego dnia. Ciągle wydaje mi się, że jutro nadejdzie dzień, w którym nic mnie już nie zainspiruje, nic na mnie nie podziała i nie będę miał ochoty niczego napisać, ale tak się nie dzieje. Zawsze coś mnie zainspiruje, da mi świeże spojrzenie. Jednak ciągle gdzieś podświadomie wiem, że ta studnia kiedyś wyschnie.


Czy istnieje jakaś rzecz, której byś nigdy nie zrobił jako muzyk?

Jest taka jedna rzecz. I co gorsza, już ją kiedyś zrobiłem. Ta rzecz nazywa się nagrywanie muzyki dla kogoś innego, a nie dla siebie. Teraz stawiam siebie na pierwszym miejscu. Kiedy znajdujesz się w sytuacji, gdy piszesz muzykę dla fanów, dla swojej wytwórni, albo dlatego, że dobrze na tym zrobisz, to jest tragedia. Tak się nie da żyć. A ja, niestety, tego doświadczyłem na początku kariery Porcupine Tree. Rezultat jest taki, że teraz wstydzę się tej muzyki. Na szczęście to się nigdy nie ukazało. Ale mam to w pamięci. Grałem, bo chciałem odnieść sukces, a ta muzyka nie wynikała z mojego serca. Fani potrafią wyczuć, kiedy materiał jest nagrany dla pieniędzy, a kiedy z potrzeby stworzenia czegoś. Mam nadzieję, że teraz słuchając naszej muzyki, można jasno stwierdzić, że nie robimy tego dla kasy. Są oczywiście tacy, którzy sądzą, że zaczęliśmy pisać piosenki, aby grano nas w radiu i abyśmy trafiali na listy przebojów, ale nie ma chyba nic bardziej mylnego, jeśli chodzi o Porcupine Tree.

Gdybyś miał w takim razie poradzić coś młodym zespołom, co byś powiedział?

Dostaję bardzo dużo różnego rodzaju kaset i płyt demo od młodych zespołów. Widzę, że bardzo często oni nie rozumieją jednej rzeczy. Jeśli lubią Porcupine Tree i wysyłają mi demo, na którym brzmią nuta w nutę jak mój zespół, to po co ja mam tego słuchać? Po co mam słuchać kopii własnej twórczości? To mnie nie interesuje. Interesują mnie rzeczy oryginalne, przynajmniej jakieś próby stworzenia czegoś oryginalnego. Młode zespoły często popełniają błąd myśląc, że aby odnieść sukces, trzeba grać konkretny rodzaj muzyki. A tu chodzi przecież o coś zupełnie innego. Im bardziej jesteś oryginalny, tym szybciej ktoś zwróci na ciebie uwagę.

Wkrótce ukaże się nowy album twojej formacji No Man. Czy możesz coś o nim powiedzieć?

Poprzednia płyta No Man ukazała się w 1996 roku. Minęły cztery lata i teraz mogę powiedzieć, że nowy album jest na pewno najlepszym, jaki nagraliśmy. Jest to jedno z najbardziej czystych i szczerych nagrań, jakie zrobiłem w życiu. Na płycie znajduje się siedem utworów, każdy trwa od siedmiu do dziewięciu minut i jest zaprzeczeniem jakiejkolwiek komercji. Mam nadzieję, że dotknie ludzi, bo jest bardzo emocjonalny.


Dlaczego tak ciężko dostać te płyty?

To jeszcze mniej komercyjny projekt aniżeli Porcupine Tree i poznaje się go głównie za pomocą rady przyjaciół. Ale ten album być może będzie jakoś normalnie dystrybuowany. Firma Rock Serwis przypuszczalnie zajmie się ich dystrybucją w Polsce.

Czy po tylu latach grania uważasz, że udało ci się zaspokoić swe oczekiwania i spełnić ambicje?

Moje muzyczne ambicje bez przerwy się zmieniają. Na początku chciałem po prostu nagrać płytę. W ciągu ostatnich 9 lat nagrałem prawie 20 albumów i to marzenie spełniłem. Teraz chciałbym mieć za sobą sporą grupę wiernych fanów, którzy będą doceniać to, co robię. Choć w sumie to też jest ambicja już spełniona. Ciężko mi jest sięgać wzrokiem w przyszłość, ponieważ jestem dość nieprzewidywalny i nigdy nie mam pewności, co się zdarzy. Często jest to taka sama niespodzianka dla mnie samego, jak dla innych. Być może nagram blackmetalowy album. Częścią mnie jest nieprzewidywalność i zaskoczenie.

Jak wspominasz pracę z Fishem, Marillion i Robertem Frippem?

Z Fishem pracowało mi się świetnie. Był pierwszym artystą, którego tak na prawdę produkowałem. Dał mi całkowitą dowolność w stworzeniu jego nowego brzmienia. Kiedy Fish nagrywa płytę, to koncentruje się głównie na tekście i wokalu. Jeśli chodzi o muzykę, to polega on na swoich współpracownikach. Brzmienie płyty „Sunsets On Empire” było moim dziełem i byliśmy bardzo zadowoleni z końcowego efektu. Z chłopakami z Marillion znamy się od wielu lat. Dobrze mi się z nimi pracowało i uważam, że „Marillion.com” to naprawdę niezły album. Marillion to wspaniały zespół i praca z nim to był prawdziwy zaszczyt. Jeśli chodzi o Roberta Frippa, to muszę przyznać, że jest bardzo ciekawym i oryginalnym człowiekiem. Spędziliśmy razem parę dni i skupialiśmy się głównie na muzyce, więc nie miałem zbyt dużo czasu, by bliżej się z nim poznać. Jako muzyk był niesamowity i to także był dla mnie zaszczyt grać u jego boku.


Czy będziesz w takim razie jeszcze współpracował z nimi?

Nie wiem. Raczej już nie będę produkował Fisha, znalazł swoje brzmienie. Jeśli mnie poprosi, to z wielka chęcią zagram na jego płycie, tak jak to było przy „Raingods With Zippos”. To samo w przypadku pozostałych.

Jaki jest stosunek Stevena Wilsona do Internetu?

Jeśli chodzi o Porcupine Tree, to jest to wspaniała rzecz. Dzięki niemu fani mogą pozostawać w bliskim kontakcie i znajdować wszystko to, co chcą wiedzieć o zespole, z pominięciem wytwórni i całego tego komercyjno-biurokratycznego muru. Nie planuję otwierać oficjalnej strony Porcupine Tree, bo po co. Jest już ponad 20 dobrych stron założonych przez fanów. Ja nie mógłbym już nic więcej dodać. Mam swoją stronę „Steven Wilson HQ” i tam jest wszystko, co mogę dać od siebie. Nie ma sensu dawać w sieci czegoś, co już przecież jest.

Jeśli chodzi o mp3 i te sprawy, to na pewno każdy muzyk się tego obawia. Ale szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie, że mógłbym ściągać muzykę z sieci ,odbierając sobie przyjemność poszperania po sklepach muzycznych. Samo tylko przeglądanie okładek płyt, szukanie rarytasów, jest tak fascynujące, że nie potrafiłbym się przestawić na mp3. To takie bezduszne. Na pewno niektórym to odpowiada, ale nie mnie. Mam nadzieję, że większość ludzi nadal będzie wolała tradycyjne płyty.

Kiedy możemy spodziewać się Porcupine Tree w Polsce?

Jesienią. W okolicach października i listopada. Na pewno w tym okresie się zjawimy.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas