"Bardziej przyziemny materiał"

Kanadyjska grupa Our Lady Peace na razie nie osiągnęła sukcesu na skalę rodaków z Nickelback, ale w zgodnej opinii fachowców, są na najlepszej drodze do dorównania zespołowi Chada Kroegera, a to za sprawą bardzo dobrze przyjętej płyty "Gravity", która ukazała się w czerwcu 2002 roku. Brzmienie kompozycjom nadał słynny Bob Rock, znany ze współpracy między innymi z Metalliką czy The Cult, a to też o czymś świadczy. Piąta płyta w dorobku Our Lady Peace powstawała w malowniczej scenerii Maui na Hawajach, w Rock&#8217s Plantation Studios, położonych na wzgórzu nieopodal starego, opuszczonego cmentarzyska. Miejsce to wywarło spory wpływ zarówno na muzykę, jak i samych muzyków. O kulisach powstania najnowszej płyty, z Jeremym Taggartem, perkusistą Our Lady Peace, rozmawiał Maciej Rychlicki.

article cover
INTERIA.PL

W Europie wasz najnowszy album "Gravity" ukazał się dopiero jesienią. To już piąta płyta w karierze Our Lady Peace. Czy cztery poprzednie nauczyły was, jak radzić sobie ze stresem, kiedy nowy album trafia na półki sklepowe?

Tę płytę traktujemy chyba nawet bardziej emocjonalnie niż poprzednie. W dużym stopniu dlatego, że zmienił się skład naszego zespołu - do grupy dołączył nowy gitarzysta Steve, pracowaliśmy też z nowym producentem Bobem Rockiem. Poza tym uważamy, że to nasz najlepszy jak dotąd album. Miłe uczucie, ale z drugiej strony potwornie stresujące.

Nie można mieć więc czegoś takiego, jak "wprawa w wydawaniu płyt"?

Nie sądzę. W tym przypadku ważne było to, że zdążyliśmy się już przyzwyczaić do wszystkich zmian przy nagrywaniu nowej płyty, a naszych fanów dopiero ta zmiana czekała. To powodowało pewne napięcie w zespole, ale nie były to nerwy czy strach. Gdybyśmy bali się premiery płyty, pewnie balibyśmy się wszystkiego innego w tej pracy - recenzji płyt, relacji z koncertów. Trzeba nabrać do tego dystansu.

Poszukując do zespołu nowego gitarzysty urządziliście prawdziwy konkurs na skalę krajową. Zazwyczaj jednak podobny casting zespoły przeprowadzają raczej wśród swoich przyjaciół lub znajomych. Nikt nie grał wystarczająco dobrze?

To zabawne, ale Steve’a zasugerował nam właśnie jeden z naszych znajomych. Już przy pierwszym przesłuchaniu pomyślałem, że fajnie by było, gdyby zespół zgodził się właśnie na niego. Cały ten konkurs zrobiliśmy tylko na wszelki wypadek - by kilka osób mogło publicznie pochwalić się swoimi umiejętnościami. Prawda jest taka, że nikt z nich jednak nie dorównywał grze Steve’a.

Organizując takie masowe przesłuchanie, narażaliście się jednak na pewne niebezpieczeństwo - że do zespołu dostanie się jakiś zapalony fan. A z fanami różnie to bywa…

Nie szukaliśmy kogoś, kto będzie udowadniał, że kocha nasz zespół. Potrzebowaliśmy gitarzysty, który przynajmniej szanuje to, co robiliśmy do tej pory i ma w miarę podobny gust muzyczny. Jak się okazało, Steve był takim naszym zapaleńcem, który kiedyś nawet pojechał do Kanady tylko po to, by uzupełnić sobie naszą dyskografię. Wiedzieliśmy już, że lubi Our Lady Peace i czuje muzykę tak, jak my. To chyba ostatecznie zdecydowało o jego wyborze.


A więc znaliście go już wcześniej.

Był pierwszy gitarzystą, z którym rozmawialiśmy tuż przed ogłoszeniem całego konkursu. Ktoś ze znajomych w rozmowie przez telefon polecał mi go, mówiąc, że gra teraz w Los Angeles z różnymi małymi zespołami i idealnie pasowałby stylistycznie do naszej grupy. Okazało się, że Steve mieszka w Michigan i odwiedził mnie podczas świąt Bożego Narodzenia. Tam, razem z nim i Duncanem (Couttsem, basistą OLP - red.), zrobiliśmy sobie małe jam session i okazało się, że wyszło nam to całkiem OK. Zabraliśmy go więc do studia w Kanadzie, gdzie czekał na nas Bob i Raine (Maida, wokalista - red.) i wszyscy byli z niego zadowoleni. Przesłuchanie gitarzystów zrobiliśmy tylko tak, "na wszelki wypadek".

Utwory na "Gravity" nagraliście już prawie rok temu, ale fani w Europie mogą usłyszeć je dopiero teraz. Nie jesteście już jednak lekko zmęczeni tym materiałem? W końcu przez rok można zupełnie zmienić zapatrywania muzyczne…

Dla nas jest to ciągle bardzo świeża sprawa! Może dlatego, że poszczególne kawałki nagrywaliśmy w bardzo luźnej atmosferze, po prostu siedząc razem w studio i dobrze się przy tym bawiąc. Dlatego granie ich wciąż sprawia nam prawdziwą przyjemność. Na "Gravity" nie ma ani jednego kawałka, który by nam się nie podobał.

Czy w takim razie macie już w myślach utwory na następną płytę?

Podczas sesji do ostatniego albumu nagraliśmy dwa kawałki, które ostatecznie się na nim nie znalazły. Nie musimy się martwić, że zabraknie nam utworów, bo przy wyborze listy utworów przed trasą mamy aż pięć albumów pełnych piosenek, które możemy grać. Nie było by już nawet czasu na zagranie czegoś nowego.

Może już czas na składankę z największymi przebojami?

Przyjdzie czas i na to. Mowa o pięciu albumach Our Lady Peace, jakie ukazały się w Stanach i w Kanadzie. W Europie często nasza nazwa nikomu jeszcze nic nie mówi.

Album "Gravity" nagrywaliście na Hawajach. Łatwo było się wam skoncentrować na pracy w studiu w tak wakacyjnym miejscu?

To był zupełnie inny komfort pracy. Zdziwiłbyś się, widząc jaką wolność daje brak dziennikarzy, kamer śledzących każdy nasz ruch, menedżmentu, wytwórni płytowej… Mieliśmy tylko zalecenie, żeby nagrać płytę. Żadnych drażniących wskazówek, jak to robić. Wstawaliśmy rano, szliśmy surfować, a po południu zamykaliśmy się w studiu i pracowaliśmy nad płytą. Mimo odprężenia umieliśmy się koncentrować wtedy, kiedy trzeba.


Plotka głosi, że płyta powstała w ciągu zaledwie 10 tygodni. Jak wam się to udało?

Ponieważ wcześniej bardzo długo nie graliśmy ze sobą, na początku sesji prawie każdy dzień obfitował powstaniem jakiegoś nowego utworu. Nieraz coś dodawaliśmy, zmienialiśmy, ale tempo nagrań było doprawdy imponujące. Wcześniej jedna piosenka rodziła się nieraz nawet dwa - trzy tygodnie.

A więc wszystkie piosenki powstawały od razu na Hawajach? Nie przyjechaliście tam z już z gotowymi projektami piosenek?

Niektóre istniały już zanim jeszcze weszliśmy do studia. Tak naprawdę w samym studiu od A do Z powstało tylko kilka numerów.

W jaki sposób na waszą pracę wpłynął producent Bob Rock?

Wniósł powiew czegoś nowego. To, że po raz pierwszy usiedliśmy w studiu tworząc nowe kawałki, zupełnie od początku, było właśnie jego pomysłem. Mimo sporego dorobku zawodowego, nadal ma bardzo świeże podejście do muzyki. Potrafi wykrzesać z nas nowe pokłady energii i uchwycić na taśmie to, co wydaje się niemożliwe - ludzkie uczucia. Bob okazał się dla nas niezwykle inspirujący.

A czy w jakimś stopniu zmienił waszą koncepcję nowej płyty, jaką mieliście pewnie przed rozpoczęciem nagrań?

Tak, to prawda. Otworzył nam oczy na wiele spraw, dlatego już nie możemy się doczekać, by znowu zaprosić go do współpracy przy nowej płycie. Ledwo musnęliśmy całą strunę naszych możliwości z pomocą Boba.

Jak wygląda sprawa tytułu albumu "Gravity"? Poprzedni album zatytułowaliście na podstawie książki. Jak było tym razem?

"Gravity" to w zasadzie antyteza "Spiritual Machines". Tamta płyta opowiadała o maszynach, ludziach, zastanawiała się nad możliwościami powstania sztucznej inteligencji. Tym razem nagraliśmy materiał bardziej przyziemny, dziejący się tu i teraz, opowiadający o istniejących związkach, zamiast o tym, co może nastąpić kiedyś w przyszłości.

Czy na któreś utwory z płyty powinniśmy zwrócić według ciebie szczególną uwagę?

Całą płytę dobrze podsumowuje chyba pierwszy singel "Somewhere Out There". Mówi o relacji, jaka ma miejsce w pewnym związku - mimo iż ona i on siedzą przytuleni do siebie w restauracji, żyją jakby w dwóch zupełnie odmiennych galaktykach. Nie rozmawiają ze sobą, a cisza w ich przypadku mówi aż nadto. "Innocence" opowiada z kolei o świecie widzianym z perspektywy dwójki dzieci. Te dwa przykłady chyba najlepiej obrazują, że skupiliśmy się na tym, co dzieje się wokół nas, niż na obawach, że "któregoś dnia ludzie staną się maszynami".


Odwiedzając w Internecie waszą stronę natknąłem się na logo War Child Canada. Dlaczego zdecydowaliście się wspierać właśnie tę organizację?

War Child w każdym kraju działa na swój własny rachunek, tak więc War Child Canada może mieć zupełnie inne cele, niż chociażby War Child Europe. Założyciele kanadyjskiego oddziału są naszymi bardzo bliskimi znajomymi, szczególnie dotyczy to Raine’a. To dwie osoby, które tak naprawdę kierują organizacją na terenie całego kraju. Cudowni ludzie. Każdy dolar, który wpłacany jest na ich konto, wędruje dokładnie tam, gdzie jego przeznaczenie. Oznacza to wspieranie rozwoju dzieci i młodzieży najróżniejszymi metodami. Nieraz jest to zakup nowych komputerów, ułatwienie dostępu do Internetu, budowanie kontaktów z młodzieżą innych narodów. Innym razem dostarczenie żywności potrzebującym.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas