Reklama

Wystąpiła w Polsce za... bilety lotnicze? "Nic nie trzeba było dopłacać"

Tina Turner odeszła 24 maja 2023, znana jako światowa gwiazda. Kiedy miała wystąpić w Polsce po raz pierwszy, niewiele osób w Polsce znało dokładnie jej dokonania. Okazuje się, że sprowadzenie gwiazdy do naszego kraju nie było tak kosztowne, jak mogłoby się wydawać.

Tina Turner odeszła 24 maja 2023, znana jako światowa gwiazda. Kiedy miała wystąpić w Polsce po raz pierwszy, niewiele osób w Polsce znało dokładnie jej dokonania. Okazuje się, że sprowadzenie gwiazdy do naszego kraju nie było tak kosztowne, jak mogłoby się wydawać.
Tina Turner /Dave Hogan /Getty Images

We wspomnieniach na temat zmarłej 24 maja Tiny Turner można przeczytać przede wszystkim o jej wielkich przebojach, fenomenalnych trasach koncertowych, energii, którą imponowała do ostatnich występów, a także o koszmarze, jaki przeżywała przez 16 lat małżeństwa z Ikiem Turnerem. Koszmarze, po którym się podniosła i zaczęła swoją wielką, solową już karierę. 

Warto jednak pamiętać, że pierwsze lata po ogłoszonym w 1978 roku rozwodzie, który oznaczał też koniec działalności popularnego duetu Ike & Tina Turner, nie były dla piosenkarki łatwe. Płyty, które wówczas nagrywała, przechodziły bez echa, solowe występy nie przyciągały tłumu fanów. Tina, żeby się utrzymać, występowała w klubach i kasynach. W końcu jej menadżer postanowił poszukać publiczności w innych rejonach świata i na koniec 1981 roku zaplanował szereg koncertów w Azji i Europie. Dzięki temu niespodziewanie pojawiła się szansa na przyjazd Turner do Polski.

Reklama

Tę szansę wykorzystała Polska Agencja Artystyczna PAGART. A konkretnie Andrzej Marzec, który przez wiele lat odpowiadał w tej instytucji za tzw. "import", czyli sprowadzanie artystów z Zachodu. To właśnie dzięki niemu polska publiczność mogła na żywo usłyszeć takie gwiazdy światowego formatu jak Elton John, Leonard Cohen, Iron Maiden, Depeche Mode czy Metallica. W rozmowie z PAP Life Marzec wspomina, że pomysł koncertów Tiny Turner w Polsce wyszedł od... jej agenta. 

"Skontaktował się ze mną ówczesny menadżer Tiny Turner. Pracował w niedużej agencji artystycznej, z którą już wcześniej współpracowaliśmy, miał pod opieką kilku mniej znanych artystów, których ściągnęliśmy do Polski. Dlatego kontakt z nim był prostszy niż z innymi menadżerami gwiazd" - wspomina Andrzej Marzec. Agent Turner powiedział mu wtedy, że w listopadzie piosenkarka ma zaplanowane występy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, a w połowie grudnia w Londynie. I szukał miejsc, w których mogłaby zagrać pomiędzy tymi terminami. Polska wydała mu się idealnym przystankiem.

Tina Turner w Polsce. Honorarium? Wystarczą bilety na samolot

Andrzeja Marca do tego pomysłu nie trzeba było przekonywać. 

"Kiedy usłyszałem, że jest szansa, żeby Tina wystąpiła w Polsce, od razu zapaliłem się do tego projektu. Dla mnie była gwiazdą największego formatu, znałem jej przeboje z Ike. Oczywiście pozostawały do rozwiązania kwestie finansowe" - wspomina. 

Szybko się jednak okazało, że sprowadzenie Turner do Polski nie będzie aż tak kosztowne jak mogłoby się wydawać. Jak wspomina Marzec, organizowanie występów zachodnich gwiazd odbywało się według ściśle określonych reguł. Gdy polscy muzycy wyjeżdżali na koncerty do Europy Zachodniej czy do Stanów, PAGART pobierał za to prowizję - od 10 do 20 proc. zysków. Cześć tych dewiz trafiała do budżetu państwa, a resztę zostawiał na swoje potrzeby PAGART. Z tych pieniędzy opłacane były honoraria zagranicznych artystów. Poza tym PAGART miał umowę z biurem podróży Sports Tourist, które załatwiało bilety lotnicze dla zachodnich wykonawców. Jak twierdzi Marzec, sprowadzenie Tiny Turner nie wymagało uszczuplenia dewizowego konta PAGART-u. 

"Te występy odbyły się za bilety lotnicze dla niej i jej kilkuosobowego zespołu, które stanowiły jakąś wartość w dewizach. Wydaje mi się, że wszystko było w barterze. Chyba już nic nie trzeba było dopłacać, a jeśli cokolwiek to bardzo niewiele" - wspomina. 

Nie było też wielkich wymagań jeśli chodzi o kwestie logistyczne. Świadczy o tym dość prosty plan pobytu Turner w Polsce. 2 grudnia miała przylecieć ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich do Warszawy, nazajutrz pojechać busem do Katowic na koncert w Spodku, a potem wrócić do Warszawy i 4 grudnia dać dwa koncerty na Torwarze. Następnie leciała do Pragi, gdzie też udało się zorganizować jej koncert. Potem czekał na nią Londyn.

To, że Turner zgodziła się wystąpić w Polsce w zamian za bilety lotnicze, noclegi i wyżywienie może wydawać się dziś dziwne. Jeszcze bardziej zaskakujący jest jednak fakt, że na koncerty czarnoskórej wokalistki ze Stanów Zjednoczonych zgodzili się ówcześni komunistyczni dygnitarze. I to tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego, o którym przecież przedstawiciele ówczesnych władz PRL wiedzieli wcześniej. Jak się okazuje, pomysł sprowadzenia Turner do Polski sekretarzom PZPR nie przeszkadzał. 

"Z dzisiejszej perspektywy, kiedy wiemy, że kilka dni później wybuchł stan wojenny, na ulice wyszło wojsko, może wydawać się to dziwne. Ale proszę pamiętać, że przed 13 grudnia życie toczyło się w miarę normalnie, wszyscy chodziliśmy do pracy. Moja pracą było ściąganie zagranicznych artystów i tym się zajmowałem. Kochałem muzykę, artystów, na tym się koncentrowałem. A decyzje, czy kogoś możemy sprowadzić, czy nie, podejmowali szefowie PAGART-u. Nie przypominam sobie, żeby władza w to ingerowała" - wspomina Andrzej Marzec.

Mikrofon z popielniczki

Problemem okazało się coś zupełnie innego. Otóż bilety na koncerty Tiny Turner sprzedawały się średnio. Piosenkarka była wtedy u nas mało popularna, cenili ją nieliczni. 

"Kiedy usłyszałam, że Tina Turner ma do nas przyjechać, oczywiście bardzo chciałam pójść na jej koncert, chociaż wtedy byłam w zaawansowanej ciąży. Ale ja interesowałam się muzyką, dobrze znałam Tinę z jej dokonań z Ikiem. Ogólnie to ona w Polsce nie była wtedy jednak dobrze znana" - wspomina w rozmowie z PAP Life dziennikarka Maria Szabłowska, która w tamtym czasie pracowała w redakcji muzycznej Polskiego Radia. Między innymi dlatego w Warszawie zamiast planowanych wcześniej dwóch koncertów odbył się tylko jeden.

Tina wraz ze swoim zespołem wylądowała na Okęciu 2 grudnia 1981 roku. Na lotnisku witał ją Andrzej Marzec. 

"Była miła, bezpośrednia, serdeczna, uśmiechnięta" - wspomina. Artystka zatrzymała się w warszawskim hotelu Victoria, w którym zawsze mieszkali zachodni wykonawcy. Następnego dnia pojechała do Katowic, gdzie w Spodku odbył się jej pierwszy koncert w Polsce. Kierownikiem polskiej części tamtej trasy koncertowej Tiny Turner był menadżer muzyczny Marcin Jacobson. To on wraz ze swoją ekipą odpowiadał za nagłośnienie i oświetlenie jej występów. I, jak wspomina w rozmowie z PAP Life, już przed koncertem w Katowicach musiał wykazać się kreatywnością. 

"Próba w Spodku zaczęła się chyba około godziny 15. I wtedy nagle pojawił się problem. Okazało się bowiem, że Tina miała taki zwyczaj, że występowała ze statywem z okrągłą nogą, takim talerzykiem z wypukłym dnem, a do niego była przymocowana część mikrofonu. Ona wiedziała, jak go używać. To było coś w rodzaju wańki-wstańki, robiła taki show w czasie koncertu - wspomina Jacobson. 

Problem polegał na tym, że w Polsce wtedy nie było takiego statywu. Nie było też czasu, żeby go sprowadzić. 

"Zastanawialiśmy się, co zrobić. Biegaliśmy po Spodku i nagle w kuluarach zobaczyliśmy stojące popielniczki na jednej okrągłej stopie, od razu zabraliśmy jedną do ślusarza, który zespawał część popielniczki z częścią statywu mikrofonowego. Dumni i szczęśliwi wróciliśmy do Spodka, ale okazało się mikrofon nie działa. Jednak ani Tina ani nikt z jej zespołu nie miał o to do nas najmniejszych pretensji. Wszyscy byli serdeczni, normalni, żadnego gwiazdorzenia, jak to się zdarzało w przypadku innych artystów" - wspomina Marcin Jacobson.

Wyrazem tej serdeczności był też podarunek, który jego ekipa dostała od jednego z muzyków z zespołu Turner jeszcze przed koncertem. 

"Przyszedł do pokoju, w którym siedzieliśmy i wręczył nam kilkulitrową butelkę whisky. Ale powiedział też coś w rodzaju: 'Panowie to dla was, ale otwórzcie dopiero po koncercie'" - mówi Jacobson. Sam występ w Spodku zrobił na nim ogromne wrażenie. "Był po prostu niesamowity. Wszystko się udało. Potężny głos, świetna choreografia. Na pewno Tina śpiewała 'Proud Mary' i dwa, trzy numery z nowej płyty" - wspomina.

Skrzynka whisky dla celników

Nazajutrz, czyli 4 grudnia Turner miała zagrać dwa koncerty na Torwarze. Finalnie odbył się tylko jeden, o czym zdecydowało to, że sprzedało się za mało biletów. Ale nie był to jedyny powód. Drugim był powszechny wówczas problem z kartkami na benzynę. Tina wraz ze swoim zespołem z Katowic do Warszawy wróciła busem. Natomiast sprzęt transportowano ciężarówką, którą jechał Marcin Jacobson ze swoją ekipą. 

"W połowie drogi zabrakło nam benzyny, utknęliśmy na stacji CPN w Częstochowie. Nie mieliśmy kartek na paliwo. W końcu pomógł nam Andrzej Marzec, ale zanim dotarliśmy do Warszawy, było już późno. Dlatego te dwa koncerty zostały połączone w jeden. A że sprzedało się mało biletów, to bez problemu można było połączyć publiczność" - wspomina Jacobson.

Turner nie okazała z tego powodu niezadowolenia. Nie narzekała też na warunki panujące na Torwarze, choć te były siermiężne - brzydko, ponuro, śmierdzące toalety. 

"Tina nie powiedziała nawet jednego słowa, że coś jest nie tak, że coś jej nie odpowiada. To świadczy o jej niesamowitej kulturze. A że nie wszystkie bilety się sprzedały? Niech żałuje ten, kto wtedy nie był" - wspomina Andrzej Marzec. 

Z tą opinią zgadza się Maria Szabłowska, która tamten występ pamięta do dziś. 

"Wiedziałam, że koncert będzie dobry, ale nie spodziewałam się, że aż tak. To chyba był pierwszy w Polsce koncert takiego prawdziwego rock’n’rolla. I potwierdził, że Tina jest królową rock’n rolla. Była ubrana, ja zwykle na swoich koncertach, w krótką sukienkę, mocno eksponowała zgrabne nogi. Wydaje mi się, że jej menadżerowie zgodzili się na występy w Polsce, bo to było dla niej czymś w rodzaju sprawdzianu przed ważnymi koncertami. Tak się robiło. Gdyby coś nie wyszło, to przecież i tak mało kto by się o tym dowiedział. Pamiętam, że na Torwarze Tina śpiewała swoje największe przeboje. Zagrała też coś z płyty, nad którą wtedy pracowała, czyli "Private Dancer". Płyty, która wywindowała ją na szczyt" - wspomina dziennikarka.

Koncert w Warszawie nie był końcem współpracy z Turner dla Marcina Jacobsona. On i jego ekipa odpowiadali też za nagłośnienie i oświetlenie jej występu w stolicy Czech. Tam też nie obyło się bez perturbacji. 

"Pamiętam, że przyszedł do mnie jej menadżer i powiedział, że chyba tego koncertu nie będzie, bo czescy celnicy zarekwirowali instrumenty. Wtedy mu poradziłem, żeby pojechał do czeskiego odpowiednika Pewexu i kupił karton whisky, a my z Andrzejem to już załatwimy. I tak się stało. Celnicy za łapówkę wydali instrumenty" - opowiada Jacobson. Po koncercie w Pradze Tina zaprosiła go i jego współpracowników na obiad. I każdy dostał od niej plakat z jej podobizną.

Potem Tina zagrała w Londynie. Dwa lata później wyszła jej płyta "Private Dancer", która sprzedała się w milionach egzemplarzy i otworzyła przed nią drzwi do wielkiej kariery. Turner po raz kolejny przyleciała do Polski w 1996 roku. Ale to już zupełnie inna historia.

PAP/INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tina Turner
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy