Reklama

Soundgarden: Reaktywacja popłaca

"King Animal" to pierwszy studyjny album Soundgarden od 1996 r. - i pierwszy od czasu ponownego zejścia się członków zespołu, które nastąpiło po 13 latach przerwy w działalności grupy. Brzmi to dość poważnie, ale Chris Cornell zapewnia, że on sam i jego koledzy nie odbierają tego w ten sposób.

- Kiedy zdecydowaliśmy się wznowić działalność, postanowiliśmy wspólnie, że nie będziemy się spieszyć i damy sobie czas na odkrywanie tego, co tak naprawdę chcemy robić - mówi wokalista, który telefon ode mnie odebrał w swoim domu w Seattle. - Okazało się, że dość prędko wpadliśmy w ten znajomy rytm, w jakim funkcjonuje każdy zespół.

- Zaczęło się od albumu kompilacyjnego i promujących go koncertów. A później zaczęliśmy niepostrzeżenie dryfować w kierunku komponowania nowego materiału na nową płytę. Wszystko przychodziło nam praktycznie bez wysiłku i tak jakoś... zwyczajnie. Czuliśmy się tak, jakby tej całej przerwy w ogóle nie było. Po prostu złapaliśmy właściwy rytm.

Reklama

Z Cornellem zgadza się perkusista Matt Cameron.

- W pewnym sensie wciąż jesteśmy zespołem, który istnieje, bo tak czujemy - mówi. - Zdecydowaliśmy, że znów będziemy grać razem, bo jest to coś, co zawsze sprawiało nam największą frajdę. Inaczej wytłumaczyć tego nie można.

Być może nasi bohaterowie rzeczywiście się tak czują, ale w oczach świata reaktywacja Soundagarden to wielkie wydarzenie. Mowa przecież o zespole, który od swojego powstania w 1984 r. zaliczany jest do czołówki grunge'owej sceny z Seattle, i który na całym świecie sprzedał blisko 23 miliony płyt. Trzy spośród pięciu albumów studyjnych Soundgarden w samych tylko Stanach Zjednoczonych pokryły się przynajmniej jednokrotną platyną - wśród nich prym wiedzie pięciokrotnie platynowy "Superunknown" z 1994 r., który dotarł na szczyt zestawienia "Billboard 200". To z niego pochodzą dwie nagrodzone Grammy kompozycje: "Spoonman" (kategoria "Najlepsze wykonanie utworu metalowego") i "Black Hole Sun" ("Najlepsze wykonanie utworu hard rockowego").

Zobacz teledysk "Spoonman":

Soundgarden - którzy narodzili się w tym samym czasie, co Alice in Chains, Green River, Mother Love Bone, Mudhoney i Nirvana - zyskali przychylność krytyków dzięki charakterystycznemu dla swojej twórczości łączeniu hard rocka z heavy metalem i punkiem. Ich fanem był sam Neil Young, który w 1993 r. zaproponował im występy przed swoimi koncertami w roli supportu. Tym większe było powszechne zaskoczenie, kiedy w kwietniu 1997 r. zespół ogłosił rozpad z powodu wewnętrznych sporów dotyczących kierunku dalszego muzycznego rozwoju formacji z Seattle.

Dziś, patrząc na tamten okres z perspektywy czasu, Cornell i Cameron zgodnie twierdzą, że zespół (który oprócz nich tworzą także gitarzysta Kim Thayil i basista Ben Shepherd) zwyczajnie zagubił się w meandrach przemysłu muzycznego.

- Zaczynaliśmy jako bardzo skromna grupa gdzieś na północnym zachodzie kraju - mówi 50-letni Cameron, który od 1998 r. gra na perkusji również w Pearl Jam. - Mieliśmy wówczas mentalność autentycznej undergroundowej kapeli. Zupełnie nie interesowały nas takie kwestie jak nagrywanie hitów, sprzedawanie milionów płyt czy nagrody Grammy. Później przyszedł sukces - a z nim biznes, który przejął kontrolę nad wszystkim. W nasze muzyczne poczynania zaczęło wtrącać się coraz więcej osób. Czasy, kiedy w czteroosobowym gronie robiliśmy to, na co mieliśmy ochotę, minęły bezpowrotnie. I to nas zabiło.

Z tym poglądem zgadza się Cornell, zastrzegając, że w 2010 r. cała czwórka była zdeterminowana, by nie dopuścić do powtórzenia się tamtego scenariusza.

- To było bardzo proste: podjęliśmy świadomą decyzję o niedopuszczeniu do tego, by jakiekolwiek czynniki wewnętrzne zaingerowały w nasze działania - zarówno te dotyczące komponowania materiału, jak i procesu wydawania płyty, a także grania koncertów. Doszliśmy do wniosku, że nie możemy wyznaczać sobie żadnych terminów w biznesowym znaczeniu tego słowa - wyjaśnia wokalista, który w trakcie przerwy w działalności Soundgarden opublikował aż cztery solowe albumy, a do tego działał w supergrupie Audioslave. - Dzięki temu udało nam się uniknąć jakichkolwiek napięć. Mam poczucie, że kontrolujemy to, co się dzieje.

Cameron dodaje, że wszelkie animozje, jakie zaistniały między członkami zespołu tuż przed jego rozpadem, zniknęły wkrótce po tym, jak rozstanie to stało się faktem.

- To zabawne, ale wcale nie przestaliśmy być przyjaciółmi. Kim, Ben i ja mieszkamy dość blisko siebie. Przez cały ten czas często się odwiedzaliśmy i spędzaliśmy wspólnie czas. Z Benem zdarzało nam się nawet wspólnie muzykować. Nie było mowy o żadnym paleniu mostów. Dlatego właśnie, kiedy znaleźliśmy się znów razem w studio jako grupa, czuliśmy się tak, jakbyśmy widzieli się zaledwie dzień wcześniej. Jak to mówią, poszło nam jak po maśle.

Jak na ironię, spotkanie, o którym mówi Cameron, nie odbyłoby się, gdyby nie sprawy biznesowe. Jego powodem była rozmowa o wydaniu retrospektywnego katalogu twórczości zespołu i stworzeniu strony internetowej Soundgarden. Nieoczekiwanie jednak Cornell i koledzy doszli do wniosku, że chcą "dać sobie drugą szansę".

- To wszystko stało się jakoś tak naturalnie - mówi Cameron. - Nigdy przecież nie podchodziliśmy do tego na tej zasadzie, że musimy uskutecznić jakiś wielki powrót. Takie plany często okazują się niewypałem. Zabraliśmy się za to bardzo metodycznie.

Powrót Soundgarden na scenę był nader skromny: 6 października 2009 roku muzycy pojawili się na scenie obok kolegów z Pearl Jam, kiedy ci ostatni bisowali po swoim koncercie w Gibson Amphitheatre pod Los Angeles. Fakt ten wywołał wśród internautów lawinę komentarzy i spekulacji, którym kres położył wpis Chrisa Cornella na Twitterze z 1 stycznia 2010 r.: "Dwunastoletnia przerwa się skończyła, czas na sesję. Zarejestruj się. Rycerze Dźwiękowego Stołu wracają!".

Swój pierwszy regularny koncert po reaktywacji Soundgarden zagrali 16 kwietnia 2010 r. Kilka miesięcy później wystąpili na festiwalu Lollapalooza. Wspomniany wcześniej kompilacyjny album ukazał się 28 września tegoż roku, pod tytułem "Telephantasm: A Retrospective". Oprócz wybranych utworów ze studyjnych albumów zespołu, zawierała dwie premierowe kompozycje, w tym "Black Rain". Muzycy promowali wydawnictwo podczas krótkiej trasy koncertowej, a już na początku 2011 r. ogłosili, że pracują nad nową płytą.

- Od początku byliśmy zgodni co do jednego: nowa płyta z premierowym materiałem musi być naszym priorytetem - tłumaczy Cornell. - Tuż po tym, jak ogłosiliśmy reaktywację, zaczęliśmy dostawać mnóstwo propozycji koncertowych. Z części z nich zwyczajnie nie chcieliśmy skorzystać, bo postanowiliśmy, że wchodzimy do studia i koncentrujemy się na nowym materiale. Ja potraktowałem to wiążąco i, jak sądzę, koledzy również podeszli do tego pomysłu z entuzjazmem i oddaniem.

- A potem, od pierwszego dnia w studio nagraniowym, stało się jasne, że ta wizja całkowicie nas pochłonęła. Po kilkunastu latach przerwy każdy z nas miał mnóstwo pomysłów, a świadomość, że znów działamy jako zespół i razem tworzymy muzykę, działała na nas niezwykle ożywczo.

Album "King Animal", który ukazał się w listopadzie ubiegłego roku, debiutował na 5. miejscu zestawienia "Billboard 200". Na płycie znajduje się tylko jeden utwór, którego nie można określić mianem "fabrycznie nowego" - "A Thousand Days Before", pochodzący jeszcze z czasów pracy nad longplayem "Down on the Upside" (1996). Pozostałych dwanaście piosenek to całkowicie premierowe kompozycje.

Posłuchaj płyty "King Animal" na stronach INTERIA.PL!

- Bałem się tylko jednego - mówi Cornell - a mianowicie, że nasze rozstanie w 1997 r. nastąpiło w szczytowym okresie naszej kreatywności. Groziło to tym, że wszystko, za co zabierzemy się po tej przerwie, będzie stanowiło niejako zaprzeczenie dorobku Soundgarden zamiast go dopełniać czy wzbogacać. Miałem jednak wewnętrzną pewność, że nie opublikujemy niczego, co w naszym odczuciu nie będzie godne uznania za część spuścizny Soundgarden. Podczas pracy nad płytą moje obawy szybko stopniały, a ja sam oddałem się czerpaniu przyjemności z tej twórczej aktywności.

Naturalną konsekwencją ukazania się "King Animal" jest trasa koncertowa, podczas której muzycy grają zarówno utwory z nowej płyty, jak i starsze kompozycje. Pod tym względem są to na pewno najbardziej przekrojowe koncerty w historii zespołu.

- Nie jestem pewien, czy byłem w pełni świadomy tego, jak mocno te nowe kawałki różnią się od naszych wcześniejszych dzieł - mówi Cornell. - Gramy je obok utworów, które sięgają od 13 do 23 lat wstecz. To wspaniałe uczucie.

- Nigdy nie byliśmy jedną z tych kapel, które od początku starają się znaleźć swój muzyczny motyw przewodni, a później starają się go trzymać. Zawsze wychodziliśmy poza pewne ramy i nadal tak jest, co stało się szczególnie widoczne podczas prób przed koncertami, kiedy to zaczęliśmy mieszać stare z nowym.

Cornell zdradza, że istnieje szansa, iż w niedalekiej przyszłości usłyszymy jeszcze nowe kawałki Soundgarden. - Podczas każdego naszego spotkania pojawiają się jakieś nowe pomysły.

Cały zespół zdradza gotowość i chęć do pracy, aczkolwiek zapały te trzeba będzie jakoś pogodzić ze zobowiązaniami Camerona wobec Pearl Jam. To, zdaniem Chrisa Cornella, może akurat okazać się sprzyjającą okolicznością, pozwalającą jemu i kolegom spojrzeć na swoje zamiary chłodnym okiem.

- Praca nad "King Animal" była pozytywnym doświadczeniem - jak wszystko zresztą, co wydarzyło się od momentu podjęcia przez nas decyzji o reaktywacji. Powtarzamy sobie, że robimy to dlatego, że to kochamy, i dlatego, że jest to dla nas ważne. Żadne inne względy się nie liczą. Jeśli będziemy o tym pamiętać i pielęgnować w sobie tę postawę, wszystko inne samo się ułoży.

© 2013 Gary Graff

Tłum. Katarzyna Kasińska

Wiosłując w miejscu - recenzja płyty "King Animal"

Zobacz teledyski Soundgarden na stronach INTERIA.PL!

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: Soundgarden | Chris Cornell | nowa płyta
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy