Robert Plant odkrywa nowy rodzaj radości

Muzyka Roberta Planta zabrała go w podróż od "Kaszmiru" aż po "Ocean" i w lot "Ponad wzgórzami, daleko stąd". Dzięki niej wspiął się na "Schody do nieba" i odwiedził "Domy Świętego".

Robert Plant nie czuje, żeby oddalał się od swoich korzeni - fot. Ian Gavan
Robert Plant nie czuje, żeby oddalał się od swoich korzeni - fot. Ian GavanGetty Images/Flash Press Media

Dziś jednak ten 62-letni Brytyjczyk, którego od czasów czynnej służby w Led Zeppelin dzieli trzydzieści lat, swój nowy "dom pracy twórczej" ma w Nashville. To tam właśnie jego rockowa dusza ustąpiła przed wszystkim temu, co wypływa z tradycji kulturowych korzeni Ameryki, od country poprzez rockabilly, aż po powieści w klimatach southern gothic. Dowodzą tego jego dwa ostatnie albumy - uhonorowany nagrodą Grammy "Raising Sand" (2007), nagrany wspólnie z Alison Krauss, oraz ten najnowszy, "Robert Plant and The Band of Joy".

Tysiąc różnych odcieni

- Chyba po prostu umiem podsłuchiwać - mówi Plant. Rozmawiamy przez telefon dzień po koncercie, którym rockman i członkowie jego nowo utworzonej formacji Band of Joy uczcili premierę swojej płyty. - Mam na koncie doświadczenia z jakimś tysiącem różnych odcieni barw muzyki, nastrojów i sukcesu. Muzyka i wykonawcy, z którymi ostatnio się zetknąłem, są mi bardzo dobrze znani. Znajduję w nich taki sam ładunek emocji, jak we wszystkim, co robiłem do tej pory. Dlatego w ogóle nie czuję, żebym oddalał się od moich korzeni.

- Doświadczyłem swego rodzaju... Nie, "odrodzenie" to zbyt poważne słowo - ciągnie z namysłem. - To zupełnie inne, a zarazem w niejasny sposób znajome, wewnętrzne przekonanie, że oto teraz mogę robić wszystko, co zechcę, i czerpać radość z mojego flirtowania z muzyką. Dojście do tego wniosku daje mi poczucie wspaniałej klarowności, zwłaszcza na tym etapie życia.

Niewątpliwie Plant radzi sobie świetnie w nowym otoczeniu. "Raising Sand" zadebiutował na drugim miejscu zestawienia Billboard 200, co stanowi najlepszy wynik w karierze artysty od czasu rozpadu Led Zeppelin. Płyta, która pokryła się platyną, zdobyła w 2009 r. sześć statuetek Grammy, w tym dla Albumu Roku. Jeśli zaś chodzi o krążek "Robert Plant and The Band of Joy", to zanotował on w debiucie świetny wynik w postaci piątego miejsca - to z kolei górna granica w przypadku solowych wydawnictw Planta.

Zobacz teledysk "Please Read The Letter" Roberta Planta i Alison Krauss:

Do albumu "Raising Sand" (który artysta sam nazywa "spektakularnym odrodzeniem swojego ducha") Plant podchodził w sposób tak emocjonalny, że odrzucił ponoć wiele lukratywnych ofert, za pomocą których namawiano go do reaktywowania Led Zeppelin i które jakoby zalały członków legendarnej grupy po głośnym koncercie charytatywnym, jaki w 2007 r. dali w londyńskiej O2 Arena. Plant zapewnia jednak, że mimo niezliczonych pogłosek na ten temat, kwestia ta nigdy tak naprawdę nie była poruszana.

- Szczerze mówiąc, to chyba nikt, za wyjątkiem dziennikarzy, nie pytał nas o to - mówi. - Dlatego jestem tutaj i robię to, co robię.

Płyta "Robert Plant and The Band of Joy" zrodziła się - co nie zaskakuje - z próby nagrania kontynuacji "Raising Sand", podjętej wspólnie z Alison Krauss.

- Zaczęliśmy o tym rozmawiać i okazało się, że mamy kilka wspólnych pomysłów - wspomina Plant. - W efekcie weszliśmy do studia i spróbowaliśmy nadać kształt kilku z nich. Próba kontynuacji tego, co zrobiliśmy na "Raising Sand", okazała się jednak wyjątkowym wyzwaniem, w związku z czym szybko zakończyliśmy pracę nad tym projektem. Być może nie odczekaliśmy wystarczająco dużo czasu. (...)

Podczas trasy koncertowej promującej "Raising Sand", Plant pozyskał jednak nowego sojusznika w osobie Buddy'ego Millera - gitarzysty, producenta i kompozytora, który był członkiem wspierającego artystę zespołu. Gdy stało się jasne, że sesje z Alison Krauss nie przynoszą efektów, Plant zwerbował Millera - który w swojej karierze pracował z takimi tuzami, jak Solomon Burke, Jimmie Dale Gilmore, Emmylou Harris i Lucinda Williams - do pomocy przy nowym projekcie.

- Buddy to zapalony kolekcjoner, którego pasja nie zna granic - mówi Plant. - Jego muzyczne sympatie nie są zakorzenione w jednym, konkretnym obszarze. Sięgają od angielskiego psychodelicznego brzmienia z 1962 r. po klimaty północnoafrykańskie. Buddy interesuje się wszystkim, zupełnie tak, jak ja. Wystarczy wspomnieć o konkretnym brzmieniu charakterystycznym dla danego okresu, a on od razu wie, o co chodzi. Nie musieliśmy specjalnie się wysilać, żeby znaleźć punkt odniesienia zrozumiały dla nas obu.

Stan umysłu

To właśnie ten szeroki zakres inspiracji sprawił, że Plant ochrzcił swój nowy projekt - a zarazem zaangażowany w jego powstawanie zespół - mianem The Band of Joy. Tak zresztą nazywała się grupa, w której udzielali się urodzony w angielskim West Bromwich Plant i perkusista John Bonham, zanim zostali zaproszeni przez Jimmy'ego Page'a do gry w formacji The New Yardbirds, która z czasem wyewoluowała w Led Zeppelin.

Robert Plant z Band Of Joy w utworze "Gallows Pole" z repertuaru Led Zeppelin:

"Pierwsza" Band of Joy nie była jednak zwyczajną hardrockową formacją. Tworzący ją muzycy poświęcili się eksplorowaniu palety najróżniejszych stylów muzycznych, która miała na trwałe zabarwić twórczość Planta w dalszych latach jego kariery.

- Dla mnie był to stan umysłu - mówi Plant, który nieodmiennie uważa się za "winylowego świra i skończonego muzycznego maniaka", nieustannie goniącego za tym, co rzadkie i mało popularne. - W czasach pierwszej Band of Joy byłem dość naiwny, wyemancypowany i zdolny do chyba wszelkich możliwych błędów, faux pas i wybuchów, do których doprowadzałem z własnej, nieprzymuszonej woli.

- Jeszcze przed powstaniem Led Zeppelin wielkie wrażenie wywarły na mnie kierunki, jakie około 1967 roku obrała współczesna muzyka amerykańska, ze swoją pozą charakterystyczną dla The Yardbirds i The Searchers i brzękiem, który słychać na wydanej w 1967 roku płycie "Da Capo" grupy Love. Równie mocno fascynował mnie komentarz, jaki twórczość ta stanowiła dla bieżących wydarzeń, i ten całkowicie odmienny społeczny wydźwięk muzyki z czasów, kiedy byłem dzieciakiem przybywającym na pokładzie samolotu do Stanów Zjednoczonych.

- Scena muzyczna w USA z takim zaangażowaniem reprezentowała swój klan, swoje plemię, że tak naprawdę nigdy do końca nie otrząsnąłem się z wrażenia, jakie wywarły na mnie wspaniałość tej intencji i ta ambicja. Przez pewien czas podejście to istotnie spełniało swoją rolę - czy słuchałeś The Byrds, The Youngbloods, The [Grateful] Dead czy Jefferson Airplane. W tamtych czasach ludzie rozmawiali między sobą o tym, jak wygląda życie w Ameryce. Dla kogoś takiego, jak ja, kto przyleciał ze "starego kraju", była to ekscytująca myśl.

"Mogę zrobić w zasadzie wszystko"

Plant przyznaje, że to samo uczucie zainspirowało go do skoncentrowania się na projekcie o nazwie The Band of Joy.

- To było tak, jakbym nagle zatrzymał się wśród tych wszystkich moich przygód, z uniesionymi w górę rękoma - wspomina artysta. - Czułem, że mogę zrobić w zasadzie wszystko. Mogłem ponieść porażkę i odnieść sukces. Nie było mowy o żadnej głośnej współpracy, nie musiałem nikogo o nic pytać. Mogłem po prostu wrócić do czasów, gdy miałem 17 lat.

W przypadku płyty "Robert Plant and The Band of Joy" wizja artysty okazała się o wiele śmielsza, niż w przypadku "Raising Sand". - Zrozumiałem, że na tym albumie chcę trochę bardziej "powydziwiać" - mówi Plant.

Czytaj naszą recenzję płyty "Band Of Joy":

W efekcie słuchacze otrzymali eklektyczną mieszankę utworów wybranych przez Planta i Millera. Za wyjątkiem kompozycji "Central Two-O-Nine", którą muzycy stworzyli wspólnie, i trzech tradycyjnych pieśni - "Cindy, I'll Marry You Someday", "Satan Your Kingdom Music Come Down" oraz "Even This Shall Pass Away", dla których wymyślili nowe aranżacje - na płytę trafiły same covery nagrań innych artystów.

Robert Plant w "Central Two-O-Nine":

- Mam przed sobą całe pudło piosenek - mówi Plant. - Są wszędzie. Wypadają spośród moich włosów - są tu, są tam... Nagraliśmy mnóstwo utworów, dwadzieścia dwa czy coś w tym stylu, a na końcu Buddy i ja musieliśmy spróbować utkać z nich sieć, która nie rwałaby się na strzępy.

Pierwszym singlem z nowej, zawierającej dwanaście utworów płyty, jest "Angel Dance" z repertuaru Los Lobos. Piosenka pochodzi z wydanego w 1990 r. albumu "The Neighborhood".

- Zawsze uwielbiałem tę piosenkę - mówi Plant, który zachęcił jej twórców, Davida Hidalgo i Louie Pereza, do występu w promującym nową wersję teledysku. - Jej uczuciowość i cały pomysł na ten utwór składają się na wielce wciągający i niejako uzależniający dźwięk i rytm.

Na płycie znalazły się też takie perełki, jak "House of Cards" Richarda Thompsona (1978), "I'm Falling in Love Again" z repertuaru The Kelly Brothers (1966) i "You Can't Buy My Love" (1965), piosenka nagrana przez Barbarę Lynn jako odpowiedź na "Can't Buy Me Love" Beatlesów. W swoich poszukiwaniach Plant i Miller zapuścili się również w bliższe współczesności rejony, dzięki czemu lista utworów została wzbogacona o dwie piosenki amerykańskiego trio Low z Minnesoty - "Silver Rider" i "Monkey".

- Od czasu wydania albumu "The Great Destroyer" w 2005 roku przez kilka lat z upodobaniem słuchałem tych kawałków - mówi Plant - ale nigdy nie myślałem o wykonywaniu tych utworów. Jednak w pewnym momencie, słuchając płyty nagranej z The Band of Joy, pomyślałem, że potrzebny mi jest jakiś ostrzejszy ton, słyszalny właśnie w tych dwóch kompozycjach. Zmieniły one cały wydźwięk tej płyty.

Pierwszy raz

Podobnie zresztą, jak praca z Millerem, wokalistką Patty Griffin, gitarzystą Darrellem Scottem, basistą Byronem House'em i perkusistą Marco Giovino - dodaje.

- Czułem się znów młodo - mówi rockman. - To było takie uczucie, jakbym nie wiedział, co za chwilę się wydarzy, ale nie miało to większego znaczenia. Było to coś wspaniałego.

Plant przewiduje, że historia The Band of Joy nie zakończy się na jednej płycie. Zespół nie tylko wyruszy w trasę promującą nową płytę, ale zapewne ponownie wejdzie do studia, by zarejestrować album, na którym - w przeciwieństwie do coverów, które zdominowały obecne wydawnictwo - znajdzie się autorski materiał grupy.

- Rozmawiamy o tym - mówi Plant. - Teraz musimy napisać piosenki. Miło jest celebrować twórczość innych artystów, i osobiście znam wielu wykonawców, dla których to właśnie jest sposób na muzyczną karierę (...) My jednak już wkrótce obierzemy ten właśnie kierunek.

- Nie ufam zanadto w swoje możliwości, jeśli chodzi o pisanie utworów - przyznaje. - Nie mam pojęcia, co z tego wyjdzie, a poza tym będzie to mój pierwszy raz, kiedy zasiądę do pisania w "amerykańskim" stanie ducha pracującym na pełnych obrotach. Zobaczymy.

- Chciałbym jednak móc uwierzyć, że damy radę kontynuować to, co zaczęliśmy, i dawać radość tam, gdzie jest ona potrzebna.

Gary Graff, New York Times

Tłum. Katarzyna Kasińska

The New York Times
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas