Phil Collins spogląda wstecz... i kończy z muzyką?
Phil Collins nie do końca chce "rzucić to wszystko", jak śpiewał niegdyś ze swoim zespołem, Genesis. Jednak premiera jego nowego albumu "Going Back", na którym znalazły się nowe wersje rhythm'n'bluesowych utworów, sugeruje, że być może jego muzyczna kariera znalazła się w punkcie dającym się opisać tytułem innego utworu z repertuaru słynnej formacji: "Los Endos".
- Gdybym nie nagrał tej płyty, to dzisiaj nie robiłbym nic - mówi mi 59-letni Collins, który, gdy do niego zadzwoniłem, przebywał akurat w nowojorskiej siedzibie swojej wytwórni płytowej. - Mniej więcej wtedy, kiedy odbywaliśmy pożegnalne tournee z Genesis w 2007 roku, postanowiłem, że będę więcej czasu spędzał w domu i poświęcał go moim synkom, Nicholasowi i Matthew, którzy mają obecnie odpowiednio dziewięć i pięć lat.
- Nie przewiduję więc, żebym miał zająć się czymś nowym - dodaje. - O ile nie znudzi mi się obecna sytuacja, będę do końca życia robił to, co teraz.
Jeśli deklaracje Collinsa są prawdziwe - a nie jest to bynajmniej pierwszy raz, kiedy mówi on o emeryturze - Brytyjczyk z pewnością pozostawi po sobie budzącą szacunek muzyczną spuściznę. Ten urodzony w Londynie piosenkarz, autor tekstów, perkusista, lider sceniczny i aktor, obecnie mieszkający w Szwajcarii, jest jednym z zaledwie trzech artystów w historii (obok Paula McCartneya i Michaela Jacksona), którzy sprzedali ponad 100 mln egzemplarzy swoich płyt zarówno w zespole, jak i w ramach solowej kariery.
Collins zdobył siedem nagród Grammy i wylansował dwadzieścia przebojów z tak zwanej listy "Top 40" (w latach 80. ustanawiając rekord pod względem liczby piosenek umieszczonych w tym zestawieniu), z których żadna nie była bardziej wszechobecną w rozgłośniach radiowych, niż "In the Air Tonight" (1981) ze swoją złowieszczą dynamiką.
Zobacz koncertowe wykonanie "In The Air Tonight":
Napad stulecia
Collins otrzymał Oscara dla Najlepszej Piosenki - była to kompozycja "You'll Be in My Heart", napisana do disnejowskiego "Tarzana" (1999). Był również współautorem musicalowej adaptacji tego filmu na potrzeby Broadwayu. Stawał przed kamerą (ten rodzaj kariery rozpoczynał jeszcze jako dziecko) - wśród zagranych przez niego ról na największą uwagę zasługuje ta z filmu "Buster" (1988), opowiadającego o brytyjskim "napadzie stulecia" na pociąg pocztowy. Użyczył swojego głosu kilku animowanym postaciom.
Zobacz Phila Collinsa w filmie "Buster":
- Na pewno jestem dumny z moich osiągnięć - mówi Collins. - Przekraczałem granice z rozmachem większym, niż większość ludzi prawdopodobnie pamięta. Zawsze znajdą się jakieś rzeczy, o których człowiek powie, że mógł je zrobić inaczej. Generalnie mogę jednak powiedzieć, że czuję dumę z własnych dokonań, i że niewiele jest rzeczy, których nie próbowałem.
Naturalnie, ambicja ta miała swoją cenę. Chociaż Collins pozostaje w dobrych relacjach ze swoimi trzema byłymi żonami, są to wciąż... no, cóż, byłe żony. Były czasy, kiedy nie utrzymywał kontaktów ze starszą trójką swojego potomstwa (artysta ma pięcioro dzieci). I nawet on sam przyznaje, że od czasu do czasu doświadczał syndromu wypalenia.
- Mam świadomość tego, że w latach 80. wszędzie mnie było pełno - przytakuje ze śmiechem. - Zdaję sobie sprawę, że zaczynałem działać ludziom na nerwy, bo ani na chwilę nie znikałem z pola widzenia: "No, dobra, teraz gra w filmie. Teraz robi to. Teraz robi tamto".
- W tamtych czasach jednak w ogóle się tak nie czułem - dodaje. - Trafiały mi się po prostu świetne okazje, by próbować różnych rzeczy, i na wszystkie propozycje odpowiadałem: tak. Potrafię jednak zrozumieć, jak bardzo mogło to być denerwujące.
Dobra wiadomość jest jednak taka, że czas był łaskawy dla reputacji i dorobku Collinsa, czego dowodzą dobre recenzje, przychylność prasy, popularność jego utworów wśród raperów i producentów, którzy chętnie po nie sięgają, a nawet niedawne wprowadzenie Genesis do Rockandrollowego Salonu Sławy.
Nie zapominajmy też o byłym mistrzu boksu, Mike'u Tysonie, który w ubiegłorocznym kinowym hicie, "Kac Vegas", wykonał własną - przezabawną - wersję "In The Air Tonight".
Mike Tyson śpiewa "In The Air Tonight" w "Kac Vegas":
- Jak na ironię, kiedy szykuję się do odłożenia tego wszystkiego na półkę, moja twórczość zostaje poddana swoistej rewizji - mówi Collins. - Może wynika to stąd, że od ośmiu lat nie nagrałem płyty z premierowym materiałem. To swoiste orzeźwienie, które przychodzi pod koniec tego, co uważam za finał moich artystycznych poczynań.
W hołdzie inspiracjom
Jeśli Collins istotnie opuszcza kurtynę swojej muzycznej kariery, to odchodzi z radosnym i pełnym szacunku ukłonem w kierunku swojej przeszłości.
"Going Back" - osiemnaście piosenek, w większości będących nowymi wersjami kompozycji spod znaku Motown - to "muzyka, jakiej słuchałem w okresie dorastania" - mówi Collins. - To znaczy: gdyby zabrać z mojej płytoteki Beatlesów, właśnie to pozostałoby w mojej płytowej kolekcji. Zawsze chciałem śpiewać te piosenki, ale nigdy nie miałem po temu okazji, za wyjątkiem tego okresu, kiedy występowałem w szkolnym zespole. Kiedy w wieku 19 lat dołączyłem do Genesis, nie graliśmy utworów innych artystów.
- To repertuar, z jakim zawsze chciałem mieć styczność - dodaje. - Niektóre z tych piosenek budzą we mnie wiele wspomnień.
Collins składał hołd tym inspiracjom już wcześniej - takimi kompozycjami, jak nagrane z Genesis uczuciowe "No Reply At All" (1981), solowe "I Missed Again" (1981) i "Sussudio" (1985), czy też pochodzącą z 1982 roku nową wersją przeboju The Supremes pt. "You Can't Hurry Love", która sama stała się hitem, i niezwykle popularnym "Two Hearts" (1988). Ten ostatni utwór napisał wspólnie z wybitnym kompozytorem z Motown, Lamontem Dozierem.
Zobacz teledysk do "Two Hearts":
Tym razem zagłębił się jednak jeszcze bardziej w rhythm'n'bluesowe klimaty.
Czytaj także recenzję płyty "Going Back":
- To bardzo melodyjne kompozycje - mówi Collins. - Muzycy biorący udział w nagrywaniu tych płyt byli niezwykle popularni. Zawsze mi się to podobało. Było to brzmienie rozpoznawalne od pierwszych nut, ponieważ za każdym razem tworzyli je ci sami muzycy w tym samym studio, współpracujący z tymi samymi dźwiękowcami, a czasem nawet tymi samymi autorami tekstów. Nie wszystkie spośród tych piosenek były wybitne, ale z całą pewnością było tam mnóstwo świetnego materiału.
Collinsowi było dane samemu skorzystać z pomocy kilku spośród tamtych artystów. Do współpracy przy nagrywaniu płyty zaprosił członków The Funk Brothers, słynnej ekipy muzyków sesyjnych z Motown - basistę Boba Babbitta oraz gitarzystów Raya Monette'a i Eddiego "Chanka" Willisa. Zagrali oni w większości utworów i wzięli udział w serii letnich koncertów na żywo, którymi artysta zapowiadał ukazanie się wydawnictwa.
- Wystarczyło tylko zapytać - wspomina, a jego głos brzmi tak, jakby wciąż pogrążony był w nabożnym zachwycie. - Okazało się, że wszystkim bardzo podoba się ten pomysł. Wspaniale było przebywać w ich towarzystwie i słuchać niektórych anegdot: "O, tak, pamiętam ten numer!" albo "Ten utwór miał jeszcze jedną część, ale nie znalazła się ona na płycie. Ja jednak ją wykonywałem...". Opowiadali wiele historii; cudownie współpracowało mi się z gośćmi, którzy jako pierwsi grali te kawałki.
Zobacz teledysk do tytułowego utworu z płyty "Going Back":
Artyście szczególnie zapadł w pamięć moment, kiedy przed dograniem sekcji gitarowej 74-letni Willis postanowił posłuchać podstawowego podkładu muzycznego do "Standing in the Shadows of Love" z repertuaru The Four Tops.
- Odwrócił się do mnie i zapytał: "Kto grał na perkusji?" Odpowiedziałem, że to ja. A on na to: "To jest cholernie dobre, cholernie dobre!" Ta jedna chwila wynagrodziła mi wszystko.
Dla Collinsa ta pochwała miała wartość szczególną, ponieważ w ostatnich latach zmagał się z uciskiem nerwu w lewej dłoni, przez co miał poważne trudności z graniem na perkusji.
- Teraz, kiedy rozmawiamy, nie czuję koniuszków palców lewej dłoni - mówi Collins, który w Genesis zaczynał jako perkusista właśnie. - Na tej płycie po raz pierwszy od czasu reaktywacji Genesis spróbowałem gry na perkusji. Było to frustrujące doświadczenie, ponieważ przy pierwszym podejściu pałeczka wyleciała mi z dłoni. Zrozumiałem, że muszę przykleić je sobie do rąk, bo nie miałem w palcach dość siły, by je utrzymać.
Bohaterska obrona fortu Alamo
Collins przyznaje, że nie zarzucił pisania piosenek, ale - jak mówi - nie ma pojęcia, co stanie się z tymi kompozycjami. Wyklucza jakąkolwiek dalszą działalność Genesis, nawet gdyby do dawnych kolegów zgodził się dołączyć legendarny frontman, Peter Gabriel.
Tak naprawdę, to obecnie koncentruje się nie na muzyce, a na książce - i nie są to wspomnienia ani cokolwiek, co ma związek z muzyką. Collins pisze o rewolucji teksaskiej z XIX w. Jako chłopiec był zafascynowany disnejowskim przedstawieniem postaci Davy'ego Crocketta [amerykański żołnierz i polityk, jeden z bohaterskich obrońców fortu Alamo przed wojskami meksykańskimi w 1835 r. - przyp. tłum.], a miłość ta zaowocowała latami zbierania pamiątek związanych z oblężeniem Alamo, co z kolei wymagało częstych wypraw do San Antonio. Collins zgromadził pokaźną kolekcję różnych rodzajów broni i ubiorów z tamtego okresu. Jest również posiadaczem dowodu sprzedaży ponad trzydziestu sztuk bydła, podpisanego przez dowódcę Alamo, Williama B. Travisa, i innego ówczesnego rachunku za siodło, które należało do Johna W. Smitha, jednego z nielicznych ocalałych z rzezi fortu, późniejszego burmistrza San Antonio.
- To ogromna kolekcja pamiątek, która obejmuje nie tylko rzeczy związane z Alamo, ale też z okresu poprzedzającego oblężenie i z lat późniejszych; właściwie z okresu całej teksaskiej rewolucji - wyjaśnia artysta, który swoje dzieło chciałby opublikować w 2012 roku. - Moja książka opowiada historię tych zbiorów, umieszczając je w kontekście rewolucji. Jest ciekawa - i wciąż jeszcze nie skończona.
Zarazem jest to pierwszy krok na drodze nowego życia, które nie koncentruje się tylko wokół muzyki.
- Nie jestem typem, który snuje rozważania w stylu "gdyby tylko..." lub "a co, jeśli..." - mówi Phil Collins. - To już za mną. W życiu jest tak, że jedne drzwi się zamykają, a inne - otwierają. Mam szczęście, że mogę przejść przez takie drzwi, które wyglądają całkiem interesująco.
Gary Graff
Tłum. Katarzyna Kasińska