A jednak Phil Collins potrafi zaskoczyć nawet na emeryturze. Udowodnił, że fantastyczne przeboje ze skarbnicy czarnej muzyki da się wykonać tak, by były śmiertelnie nudne.
Afroamerykanie lubią Phila. I to do tego stopnia, że nagrali album "Urban Renewal" z nowymi wersjami jego numerów. Collins od początku był "swój". Znakomicie czuł rytm, miał luz, wyczucie przeboju, na początku występy w progresywnym Genesis łączył z graniem w jazzowym projekcie. Można było podejrzewać, że wychował się na soulowych perłach, acz potwierdzenie przyniosła dopiero piosenka "You Can't Hurry Love", z repertuaru The Supremes, dziś jeden z największych hitów twórcy. Potem było jeszcze koncertowe "My Girl". Teraz, po kilku latach, Brytyjczyk dostarcza kolejne dowody.
Nie tak dawno mówił "Billboardowi", że tak naprawdę nie czuł potrzeby nagrywania kolejnego albumu, bo to tylko odgrodziłoby go od synów. Ale menadżer wspomniał mu o coverach przebojów z legendarnego wydawnictwa Motown i łaskawie dał się namówić. "Going Back" brzmi właśnie jak chęć wypełnienia dawnego postanowienia. Ot, po to, by mieć je wreszcie z głowy, zarobić parę gorszy póki jeszcze się da i wrócić do niańczenia podopiecznych.
Podobno artysta bardzo przejmuje się negatywnymi recenzjami. Dołożył zatem starań, by takowych nie otrzymać. Gra z Rayem Monette, Eddiem Willisem i Bobem Babbittem, a więc członkami Funk Brothers, sesyjniakami słynnej oficyny z Detroit, o których nie bez kozery mówi się, że "występowali w większej ilości utworów z pierwszych miejsc list przebojów, niż Beatlesi, Stonesi, Presley i Beach Boysi razem wzięci". Nagrania dopieszczano w tym samym studio Universal Mastering East. Zabrakło najważniejszego - duszy. A nie ma nic bardziej kuriozalnego, niż bezduszny soul.
Słysząc o pomyśle na "Going Back" naprawdę byłem dobrej myśli. Pamiętałem szaleńczego Collinsa z nagranego przez Genesis, do dziś wywołującego ciarki na plecach "Mama", ale też późne, solowe albumy, w rodzaju ładnego, intymnego, choć nienajlepiej sprzedającego się "Both Sides". Wydawało mi się, że ten facet odnajdzie w sobie nieco uczucia. Tymczasem szybsze kawałki nie mają energii i pazura, te wolne są rzeczywiście wolne... od emocji. Takie "Blame It On The Sun" w wersji Steviego Wondera chwyta za serce. Od początku łapie je w garść, po czym ściska coraz mocniej. W wersji Phila ściska co najwyżej w dołku. No, skończ waść, żeby można było pójść po kanapkę do kuchni.
Owszem, niektóre piosenki się bronią. "Papa Was A Rolling Stone", choć do przesady wierna The Temptations, ma swoją dramaturgię i podziwu godną, śmiertelnie precyzyjną aranżację z funkującą gitarą na czele. "Something About You", z dorobku The Four Tops, ujawnia rock'n'rollowy wigor, a głos wokalisty ciekawie kontrastuje z niziutko grającymi dęciakami. Refleksja na temat deficytu wokalnej głębi i szczerej pasji wraca jednak nieustannie. Cóż, trudno dorównać Smokey Robinsonowi czy Marcie Reeves, zwłaszcza jeśli ani na moment nie planuje się wstać z kolan.
Biorąc pod uwagę dużą muzyczną wierność oryginałom, całą troskę o to, by było matowo i trochę brudno, brzmi to w całości jak karaoke z Motown. Czyli słabo.
4/10