Oto nowe Evanescence

Zespół Evanescence nie spieszył się z powrotem na scenę, ale najwyraźniej jego fanom nie przeszkadzał długi okres oczekiwania.

Amy Lee jest dumna z nowej płyty Evanescence - fot. Ian Gavan
Amy Lee jest dumna z nowej płyty Evanescence - fot. Ian GavanGetty Images/Flash Press Media

Trzeci album tej zabarwionej gotycką stylistyką rockowej formacji, a pierwszy od czasu wydanego w 2006 r. "The Open Door", zadebiutował w październiku na pierwszym miejscu zestawienia Billboard 200 - sztuka ta zresztą udała się już Evanescence wcześniej. W oczach zdradzającej zamiłowanie do gorsetów wokalistki Amy Lee, jedynej reprezentantki oryginalnego składu grupy, takie gorące przyjęcie usprawiedliwia zarówno długą przerwę pomiędzy "The Open Door" i "Evanescence" (bo tak brzmi tytuł tego najnowszego wydawnictwa), jak i podjętą przez nią decyzję, by postawić krzyżyk na pierwszym podejściu zespołu do nagrania nowego materiału.

Lee zapewnia, że była w pełni przygotowana na konieczność walki o nowe grono odbiorców, gdyby okazało się, że fani zespołu odwrócili się od niego w ciągu tych pięciu długich lat.

Zacząć wszystko od początku

- Przez pewien czas autentycznie nie myślałam o zespole - tłumaczy 29-letnia artystka, którą mój telefon zastał w Nashville. - Odcięłam się od myśli o Evanescence całkowicie. Byłam gotowa odpuścić. Myślałam sobie: "Jeśli znów pojawi się inspiracja, której efektem będzie kolejna płyta, to - nawet jeśli stanie się to za dziesięć lat - warto czekać i stworzyć coś wielkiego. Jeśli będzie to oznaczało, że nie mamy już fanów, co jest jak najbardziej możliwe, i że wszyscy o nas zapomnieli - to dobrze, niech i tak będzie".

- Wychodziłam z założenia, że jeśli materiał będzie wystarczająco dobry, to damy radę zacząć wszystko od początku i ponownie przebić się z naszą muzyką.

- Panuje przekonanie, że ludzie zatracili zdolność do koncentracji uwagi, w związku z czym jeśli się nie pospieszysz z wydaniem kolejnej płyty, nie ma dla ciebie przyszłości w branży muzycznej - dodaje. - Ja jednak sądzę, że w przypadku naszej publiczności to się nie sprawdza. Wspaniale było wrócić po tej długiej przerwie i zobaczyć, jak na całym świecie nasi fani podnoszą głowy. Świadomość, że wciąż mamy ich tak wielu, jest czymś niesamowitym.

Podobne uczucia towarzyszą Evanescence od początku działalności.

Zespół powstał w 1995 r. w Arkansas, z inicjatywy urodzonej w Kalifornii Lee oraz muzyka i autora tekstów Bena Moody'ego. Tych dwoje spotkało się wcześniej na religijnym obozie wakacyjnym. Bazując na odniesionym na lokalnym rynku sukcesie, osiągniętym dzięki trzem minialbumom i kolekcji nagrań demo, w 2003 r. zespół podpisał kontrakt z wytwórnią o ogólnokrajowym zasięgu i wydał swój debiutancki album zatytułowany "Fallen". Napędzany siłą singla "Bring Me to Life", rozszedł się on na całym świecie w nakładzie ponad 17 mln egzemplarzy i zdobył dwie statuetki Grammy.

Zobacz teledysk "Bring Me To Life":


Droga sukcesu nie była jednak usłana różami. Ben Moody opuścił zespół jeszcze w trakcie trwania trasy koncertowej promującej "Fallen". W przeciągu kilku kolejnych lat w jego ślady poszła reszta członków oryginalnego składu. W 2009 r. Moody i koledzy - John LeCompt i Rocky Gray - założyli mocno nawiązującą do stylistyki Evanescence formację We Are the Fallen. Jej wokalistką została finalistka programu "American Idol", Carly Smithson.

Wciąż na posterunku

- To nie ma nic wspólnego ze mną ani z Evanescence - mówi Amy Lee. - Mam problem tylko z tym sformułowaniem: "oryginalni członkowie". Jedynymi oryginalnymi członkami Evanescence jesteśmy ja i Ben. John i Rocky dołączyli do zespołu już po nagraniu "Fallen". Jak widać, przez wiele lat na posterunku byliśmy tylko ja i Ben. A poza tym nic nie sądzę na ten temat i nie mam w tej kwestii nic do powiedzenia.

Lee, rzecz jasna, trwała na wspomnianym posterunku. Pozyskała do współpracy nowych muzyków, w efekcie czego w 2006 r. z poczuciem satysfakcji patrzyła, jak płyta "The Open Door" debiutuje na pierwszym miejscu listy Billboard 200. Konflikt z dawnymi kolegami i presja wyczerpały ją jednak. Kiedy w 2007 r. wokalistka wychodziła za mąż za Josha Hartzlera, była gotowa, by zrobić sobie dłuższą przerwę.

- Chciałam wyhamować - wspomina. - Czułam, że jeśli od razu po zakończeniu trasy promującej "The Open Door" wrócimy do pracy, za nic w świecie nie będę gotowa. Nie wiedziałam, czego chcę, więc odpuściłam sobie.

Zobacz teledysk "Call Me When You're Sober" z płyty "The Open Door" (2006):

- Uwielbiam normalność. Kocham mojego męża, kocham zwyczajne życie, samodzielne robienie zakupów spożywczych, spotkania z przyjaciółmi... Nie zachowuję się tak, jakby mój obraz w oczach świata był najważniejszą rzeczą, bo nią nie jest.

- Tak więc, jak mówiłam, przestałam myśleć o Evanescence. Na tamtym etapie nie miałam pewności, czy kiedyś chciałabym do tego wrócić, czy nie.

Ostatecznie jednak przeważyła opcja powrotu. Nad nowym materiałem Lee zaczęła pracować w połowie 2009 r.

- Nic na to nie poradzę - mówi. - Kocham muzykę, więc po prostu wróciłam do pisania jej...

Powrót do biurka

Początkowo artystka była przekonana, że powstający materiał przełoży się na, jak sama mówi, "płytę jej życia". W miarę jednak, jak proces nagrywania postępował (Lee zaprosiła do współpracy producenta Steve'a Lillywhite'a, a piosenki pomagał jej pisać Will "Science" Hunt - którego nie należy mylić z obecnym perkusistą Evanescence, Willem Huntem), zaczęła czuć, że coś jest nie tak. Ostatecznie zdecydowała, że jedyną opcją jest powrót do biurka...

- To po prostu nie brzmiało jak muzyka Evanescence - tłumaczy. - Część materiału była naprawdę surowa, akustyczna. Po drodze zaliczyłam jeszcze ten etap, kiedy oparłam się na elektronice... zespół zszedł właściwie na dalszy plan.

- Z upływem czasu byłam coraz bardziej podekscytowana. Bardzo zależało mi na tym, żeby była to płyta Evanescence, ale później, kiedy z całym zespołem wchodziliśmy do studia, coś nie grało. To nie było właściwe brzmienie.

Czego zatem brakowało, kiedy Lee, Hunt, basista Tim McCord oraz gitarzyści Terry Balsamo i Troy McLawhorn wchodzili na sesję nagraniową?

- Moim zdaniem najbardziej brakowało w tym wszystkim rockowego pierwiastka - odpowiada Lee. - Evanescence to zespół o rockowych korzeniach. Potrzebowaliśmy całej tej mocy, agresji gitar i perkusji. Dlatego "Evanescence" w swoim obecnym kształcie to naprawdę nasza płyta. Jest na niej wiele nowych inspiracji i nowych elementów, ale to wciąż jesteśmy my.

I stąd też taki, a nie inny tytuł.

- Miałam w tej kwestii wiele pomysłów - wyznaje Lee. - W miarę jednak, jak zespół coraz bardziej wysuwał się na plan pierwszy, im bardziej płyta ta stawała się efektem naszego zbiorowego wysiłku, miałam poczucie, że to właśnie stanowi o naszej istocie. To jest zespół... Taka percepcja musiała zaowocować jedynym tytułem, który brzmiał właściwie. Istotą tej płyty jest ponowne, mocne zakochanie się w zespole.

Lee i spółka zdecydowali się również na współpracę z nowym producentem, którym został Nick Raskulinecz. W podjęciu decyzji artystce pomógł fakt, że to właśnie on stoi za kilkoma spośród jej ulubionych płyt, jak "Black Gives Way to Blue" Alice in Chains z 2009 r. i "Diamond Eyes" Deftones z 2010 r. - Wiedzieliśmy, na jakim brzmieniu nam zależy, a ja chciałam mieć kogoś, kto będzie potrafił zaktywizować zespół.

Pierwszy singel, "What You Want", powstał w nowojorskim domu wokalistki jako efekt wspólnej pracy Lee, McCorda i Balsamo.

- Pamiętam, że Tim i Terry pracowali nad początkowym riffem i pierwszą zwrotką. W pewnym momencie stwierdziłam, że bardzo mi się to podoba. Powiedziałam coś w stylu: "To jest to, świetnie!", i zasiadłam do pianina. Zaczęłam grać refren - i w tej samej sekundzie wszyscy zawołaliśmy: "Tak! Coś z tego będzie!" Pamiętam, że ten utwór od początku miał w sobie mnóstwo energii, która bardzo przypadła nam do gustu.

Zobacz teledysk "What Do You Want":

- Jego przesłanie też kryje w sobie siłę - dodaje wokalistka. - W utworze przekonuję samą siebie do porzucenia strachu i nieustawania w wysiłkach. "Nie bój się wrócić do świata. Nie bój się porażki. Musisz robić to, co kochasz" - o to w tym mniej więcej chodzi. Ta piosenka bardzo dużo mówi o mnie i o tym, przez co wówczas przechodziłam.

Z większości kompozycji na "Evanescence" emanuje zdecydowanie pozytywna postawa Lee, która do pisania nowego materiału podeszła z innym, o wiele dojrzalszym i bardziej entuzjastycznym nastawieniem, niż na dwóch poprzednich płytach.

- Ludzie odbierają ten album bardzo różnie - przyznaje artystka. - Niektórym wydaje się radośniejszy - absolutnie to rozumiem. Pod pewnymi względami jest mniej gniewny, bo nie obwiniam już wszystkich o wszystko... co zresztą sama słyszę, kiedy słucham naszej starszej muzyki. A z drugiej strony ludzie mówią: "Tyle w tobie żalu na tej płycie. Co się stało?!".

Odnaleźć siebie

- Wydaje mi się, że jest tutaj wszystkiego po trochu. To szerokie spektrum emocji, od wielkiego bólu i cierpienia po samoakceptację i przezwyciężenia strachu. Chcę bardziej koncentrować się na życiu i przeżywaniu go, na nadziei i przebaczeniu, i na wielu innych tematach, które być może nie wydawały mi się takie fajne, kiedy byłam nastolatką.

Lee wyjaśnia, że wspomniany strach brał się częściowo z faktu, że wracała do Evanescence po dobrowolnym wygnaniu. - W okresach aktywności zespołu, definiuje on twoją samoświadomość. Wiesz, że ty to zespół. Po czterech latach normalnego życia, w trakcie których nawet nie myślałaś o Evanescence, zadajesz sobie pytania: "Czy to wciąż jestem ja? Czy wyrosłam z tego? Czy coś z tego jeszcze będzie? Kim jestem?" A zatem wiele spośród tekstów na nowej płycie opowiada o moich poszukiwaniach samej siebie.

Ostatecznie Amy Lee doszła do wniosku, że zespół wciąż jest jej domem.

- Odczuwam ogromną miłość ze strony fanów i jestem taka dumna z tej płyty. Czuję, że to właśnie ja, i uwielbiam to uczucie. Wiem, że bez zespołu też jestem kompletną osobą, ale obecny okres w moim życiu jest naprawdę fantastyczny. Jestem szczęśliwa, że znów zanurzyłam się w Evanescence.

Gary Graff, New York Times

Tłum. Katarzyna Kasińska

Czytaj także:

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas