Open Mind w Warszawie: The Cult na otwarcie
Łukasz Dunaj
Pierwszy dzień plenerowego, w pierwotnych zamierzeniach, festiwalu mamy już za sobą. I chociaż impreza nie różniła się charakterem do zwyczajnego, klubowego koncertu, organizatorzy mogą uznać wczorajszy starter za udany.
Frekwencja dopisała. Do pobicia zeszłorocznych rekordów (m.in. Marilyn Manson, Alice In Chains...) na pewno sporo brakowało, ale sala podczas występu The Cult była nabita solidnie.
Lipiec mieliśmy dość marny, jeżeli chodzi o rockowe imprezy w stolicy, więc publiczność wydawała się zgłodniała muzyki i towarzyskich interakcji. Na występ pierwszego z krajowych wykonawców, warszawskiej formacji Stray nie zdążyłem dotrzeć, za co biję się w pierś.
Spore oczekiwania towarzyszyły za to z pewnością The Boogie Town. Ich debiutancki krążek w rockowych kręgach został obwołany małą sensacją, a przebojowa "Emily" ma bardzo przyzwoitą rotację w komercyjnych rozgłośniach. Ich krótki występ na razie utwierdził mnie w jednym. Ula Rembalska to wokalistka o zjawiskowym głosie i wielkim potencjale, ale na razie szóstka sympatycznych muzyków, w konfrontacji z dużą sceną, radzi sobie średnio. Na odległość dało się wyczuć spore spięcie, niepewną konferansjerkę i do charyzymy Skin ze Skunk Anansie, do której Rembalska jest często porównywana (za barwę głosu, a nie łysinę) brakuje mil świetlnych. Niemniej piosenki The Boogie Town mają fajne, trochę "dziewczyńskie" ("I Gave You Everything", "You May Cry") i będzie z nich jeszcze duży poprockowy band, jak się gdzieś po drodze nie zmarnują.
Corruption to z kolei uznana marka na scenie, o czym świadczyła flaga za plecami muzyków, przypominająca, że w przyszłym roku zespół będzie obchodził 20-lecie istnienia. Wystartowali od żywiołowego "Hell Yeah!" z najnowszej płyty "Bourbon River Bank", z której usłyszeć było można jeszcze kilka innych przebojowych "shotów" - "Candy Lee", "Engines", "Addicts, Lovers and Bullshitters" i znakomite "Devileiro". Fani starszych płyt pierwszych stonerowców RP mogli trochę kręcić nosem na brak takich żelaznych kiedyś pozycji każdego koncertu Corrpuption, jak "In League With The Devil" czy "Wasted", ale instrumentalny "Freaky Friday" przenoszący nas prosto na smaganą wiatrem pustynię, stanowił godną rekompensatę. W finale, już tradycyjnie, na scenie rozpanoszyły się lubieżne dziewczyny, których obecność podczas "Lucy Fair" jest tak oczywista, jak nienagannie przycięte wąsy obecnego prezydenta.
The Cult ma wszystko, żeby zagrać porywające, rockowe show. Multum przebojowych piosenek, doskonałego gitarzystę, charyzmatycznego, odpowiednio nawiedzonego wokalistę i od jakiegoś czasu świetnego bębniarza (John Tempesta). Po reakcji towarzyszącej ich wyjściu na scenę i praktycznie całemu koncertowi, można przyjąć, że The Cult wciąż są wielkim zespołem. To trochę złudne, ponieważ Brytyjczycy ostatni doskonały album wydali prawie dekadę temu, a "Born Into This" z 2007 roku będzie zapamiętana przez fanów nie inaczej jak katastrofa.
Obecny status grupy także jest dość niejasny, ponieważ Ian Astbury w wywiadach poddaje w wątpliwość sens dalszego nagrywania płyt, proponując w zamian publikowanie tzw. "kapsuł" z kilkoma piosenkami do pobrania z sieci. Ale wracając do wczorajszego koncertu, mam do The Cult pretensje o trzy rzeczy. Pierwsza to repertuar, który mógłby być lepszy. Oczywiście nie zabrakło większości przebojów grupy, ale utykanie w setlistę zakalców z "Born Into This" czy numerów po prostu średnich, jak "Spiritwalker" czy "Electric Ocean" przy prawie zupełnym ignorowaniu "Beyond Good And Evil" (znowu tylko "Rise") czy zupełnym "Ceremony" oraz "The Cult" trochę rozczarowuje. Czy kiedykolwiek usłyszę na koncercie doskonałe "Painted On My Heart" z filmu "60 sekund"? Nowy kawałek "Every Man And Woman Is A Star" również delikatnie mówiąc nie porywał.
Po drugie - brak chemii między muzykami. Astbury i Duffy nie muszą się kochać, The Cult to ich spółka autorska i związek bardziej biznesowy niż krwi, ale i po reszcie muzyków nie było widać jakiejś specjalnej ekscytacji. Nie chciałbym napisać, że zespół odbił kartę pracowniczą wychodząc na scenę, ale ziemi swoim koncertem nie poruszyli.
I po trzecie wreszcie - Astbury. Śpiewał dobrze, wyglądał źle. Może to tylko mój problem, że rockowi "bogowie" (a był czas, że wokalista był nazywany "drugim Morrisonem") powinni mieć równie mistyczną prezencję. Przynajmniej o 20 kg za duży frontman The Cult trochę mnie zakłopotał. Jak i to, że połowę koncertu śpiewał ubrany w grubą bluzę, próbując sobie przez jakiś czas nakładać na głowę dodatkowo kaptur. Pamiętam, że w jednej księdze "Tytusa, Romka i A'Tomka" był pokazany sposób na schudnięcie poprzez noszenie zimowej kurtki w środku lata...
Wbrew powyższemu nie był to jednak zły koncert. Nie był jednak taki, abyśmy o nim pamiętali długimi miesiącami. Niezły początek ("Lil' Devil", "Pheonix", "Rain", "Sweet Soul Sister"), duży spadek napięcia w części środkowej (może z wyjątkiem klasycznej ballady "Edie" (Ciao Baby) i bardzo dobry, energetyczny finał w postaci "Fire Woman", "Wild Flower" oraz zagranych po przerwie Cultowych szlagierów "She Sells Sanctuary" i oczywiście "Love Removal Machine". Pierwszy, stricte rockowy dzień Open Mind zakończył się dobrze po 23. Dzisiaj czas na starcie fińskich gotów The 69 Eyes z amerykańską legendą deathmetalu - Obituary.
Łukasz Dunaj, Warszawa