Elton John przeleciał pół Ameryki
Słucha The Kooks, kumpluje się z The Killers, obraża Madonnę. Odróżnia Black Rebel Motorcycle Club od The White Stripes. Wie, że Creed i Staind grają gównianą muzykę. Jego ostatnią płytę polubił Thom Yorke, a Jake Shears z Scissor Sisters wykonał dla niego striptiz. Wystąpił z homofobem Eminemem i narąbaną Courtney Love. Elton John może wszystko!
Od kilkunastu miesięcy jest na fali wznoszącej. Nie wydał w tym czasie płyty, nie popisał się żadnym spektakularnym artystycznym posunięciem, a i tak jest go pełno. Jak nie udziela dobrych rad pogrążonej w kokainowym dole Kate Moss, to obejmuje jej chłopaka, tłumacząc mediom, że takiego uścisku Pete Doherty potrzebuje w tej chwili najbardziej.
Jeśli nie pociesza załamanej po rozstaniu z chłopakiem Joss Stone, to wysyła na odwyk Donatellę Versace. Wtrąca się do futbolu ("Pieprzony Sven Goran Abba-dabba to postać, o której nawet nie chce mi się mówić") i ma coś do przekazania paparazzim ("Trzeba was powystrzelać!"). George Michael jest przekonany, że Elton zrujnował mu życie, a ten jak gdyby nigdy nic oferuje mu pomoc, gdy będzie naprawdę źle. Anioł, nie człowiek. Ale taki nawrócony.
Przysposobienie do żywotu świętego zabrało mu prawie sześćdziesiąt lat, bo tyle sobie liczy. Urodził się jako Reginald Kenneth Dwight. Z takim imieniem i nazwiskiem można zostać albo największą żałością brytyjskiej mieściny, albo gwiazdą. Wybrał to drugie, a los mu sprzyjał. Konkretnie - obdarzył go fenomenalnym słuchem.
Czteroletni brzdąc czarował mamę i ciotki (tata służył w wojsku, więc był tylko na zdjęciu), bezbłędnie grając na pianinie zasłyszane wcześniej melodie. Rodzice pozwalali chłopcu rozwijać talent - skoro jest brzydki jak noc, niech przynajmniej coś robi. W wieku jedenastu lat załapał się na stypendium w Royal Academy Of Music, gdzie spędził sześć lat. Jak na typ niepokorny przystało, na chwilę przed odebraniem dyplomu zakończył edukację i zajął się karierą.
Rozkręcenie interesu zajęło mu dekadę. Całe lata 60. wypełniła ciężka praca, odbijanie się od menedżerów - cwaniaczków, muzyków - bufonów i pracodawców - arogantów. Kto myśli, że "New Musical Express" jest w stanie wypromować tylko poszarpańców w dżinsach, głęboko się myli. Nie byłoby Eltona Johna, gdyby nie ogłoszenie w zacnym periodyku.
Nie udało mu się złapać ciepłej posadki wokalisty King Crimson czy Gentle Giant, ale zainteresował szefów wytwórni Liberty Records, którzy zamieścili ogłoszenie. Razem z nim przypętał się niejaki Bernie Taupin. Panowie tak przypadli sobie do gustu, że podjęli decyzję o współpracy. Elton pisał piosenki do słów Taupina, tworząc w ten sposób jedną z najbardziej płodnych spółek autorskich. Żeby uczcić spotkanie, które miało zmienić jego życie, w 1967 roku Dwight Cośtam przemianował się na Eltona Johna.
Captain fantastic
Minęło kilka chudych lat, poumierały hipisowskie ideały, przyszedł czas na bohaterów nowych czasów. Łamiąca serca ballada "Your Song" była idealną pieśnią otwierającą nową dekadę. Niepozornym młodzieńcem zainteresowały się media. Pierwszą amerykańską trasę Eltona okrzyknięto wydarzeniem. Komplementował go sam Quincy Jones. John kupił widzów ekspresją sceniczną, wyrażaną głównie pełną pasji grą na fortepianie. Promował wtedy swój imienny album, który później zostanie przez "Rolling Stone" uznany za jeden z 500 najważniejszych w historii muzyki popularnej. W prestiżowym zestawieniu pojawi się jeszcze pięć innych płyt artysty.
Elton pracował jak szalony, dwa albumy wydawane w ciągu roku to było marne 100% normy. W Ameryce strzelał serią numerów jeden: "Honky Chateau", "Don't Shoot Me I'm Only The Piano Player", "Goodbye Yellow Brick Road", "Caribou", "Captain Fantastic And The Brown Dirt Cowboy", "Rock Of The Westies". Te płyty, wydawane w latach 1972 - 1975, tylko za Oceanem sprzedały się w nakładzie przekraczającym trzydzieści trzy miliony egzemplarzy! John był gwiazdą pierwszej połowy lat 70. Ale kompletnie nieprzygotowanym na sukces człowiekiem. Potrzeba było lat, by z zakompleksionego młodzieńca narodziło się zwierzę sceniczne.
Jeden rzut oka na okładki płyt z tamtego okresu i widać metamorfozę. Najpierw - schowany za mozaikami, potem ledwo widoczny w mroku, wreszcie - ukryty za okularami albo w ogóle rezygnujący z pojawiania się na okładkach. Pierwszym symptomem wypuszczenia barwnego ptaka z ukrycia była okładka "Goodbye Yellow Brick Road", dziś płyty klasycznej, wtedy, w 1973 roku, znakomicie przyjętej przez krytykę i publiczność. To jego pierwszy numer jeden po obu stronach Atlantyku. I pierwsze wyjście z cienia. Ta kurteczka z napisem Elton John, te różowe butki... Najbrzydszy i najbardziej zakompleksiony uczestnik zdarzeń wchodził do gry.
Pomogła mu w tym historia. Wielkimi krokami nadchodziła era glam rocka. A że miał co ukrywać pod piórkami, cekinami i makijażem, skwapliwie z tego korzystał.
"Okres, w którym brokat, maskarada i odlot, stały się moim nieodłącznym atrybutem, ma swe osobiste uzasadnienie. Jako dzieciak byłem brzydki i gruby. Nieważne, co na siebie wkładałem, wszystko wyglądało okropnie. Lata 70. były dla mnie okazją do buntu przeciw traumatycznym i frustrującym doświadczeniom dzieciństwa". Trauma musiała być ogromna, skoro na okładce kolejnej płyty bezwstydnie pozował w ohydnej panterce.
Po sukcesie "Goodbye Yellow Brick Road" Elton stał się megagwiazdą współpracującą z samym Johnem Lennonem. Cenioną za zdolności kompozytorskie, bo przebojów w ciągu kilku lat spłodził bez liku, za natychmiast rozpoznawalny głos wyśpiewujący znakomite, co nigdy nie jest w muzyce pop regułą, za teksty, za niebywałą sceniczną osobowość gwarantującą niezapomniane wrażenia koncertowe.
Bezproblemowo wypełniał stadion Wembley, gdzie oglądało go ponad siedemdziesiąt tysięcy widzów. A było na co popatrzeć. Kostiumy liczone w tysiącach funtów. Elton - Kaczor Donald, Elton - Statua Wolności, Elton - Mozart... Jako showman był wtedy bezkonkurencyjny. Jego wartość musiała wzrosnąć. Nowy kontrakt opiewał na pięć milionów funtów, wtedy - kwotę astronomiczną. W całości wydaną na stroje, narkotyki, dzieła sztuki i na wszystko inne, co tylko artyście przyszło do głowy.
Nad sukcesem tego człowieka zastanawiano się intensywniej niż nad sudoku. Łysiejący, niewysoki, tęgawy, teoretycznie łapiący kochanków tylko na litość... A jednak. Już wtedy, jak mówi, przeleciał pół Ameryki. I nie miał tu na myśli komunikacji lotniczej, choć nieraz wysoko szybował. Kokaina sypała się gęsto, a wraz z nią sypały się relacje w zespole towarzyszącym mu na scenie. Rok 1975 to czas spieprzania większości związków z ludźmi, których cokolwiek obchodziło dobro artysty - w tym z Taupinem, na szczęście chwilowo - oraz pakowania się w coraz większe kłopoty. Przy jednoczesnym spadku wydajności artystycznej i komercyjnej. Jak pikować w dół, to na całego.
Tekst: Marcin Wachlewicz
Więcej w najnowszym numerze "Machiny".
Zobacz teledyski Eltona Johna na stronach INTERIA.PL.