Reklama

To był przełom w muzyce

40 lat temu swoją premierę miał debiutancki album Led Zeppelin. Ta płyta zmieniła historię muzyki rockowej i uczyniła z zespołu ikonę pop kultury.

12 stycznia 1969 roku do sklepów trafił wynik 36-godzinnej (!) sesji nagraniowej Led Zeppelin, którzy jeszcze cztery miesiące wcześniej nazywali się The New Yardbirds. Przypomnijmy, że gitarzysta Jimmy Page w trybie awaryjnym zebrał kwartet, gdyż miał podpisaną umowę na serię koncertów w Skandynawii ze swoim byłym zespołem The Yardbirds. Grupa jednak rozpadła się, a Page w ekspresowym tempie skrzyknął nowy skład z Johnem Paulem Jonesem, Robertem Plantem i Johnem Bonhamem.

The New Yardbirds zaprezentowali Skandynawom nie tylko kompozycje starego zespołu Page'a, ale również utwory, które później trafiły na słynny "Led Zeppelin I". Były to: "Communication Breakdown", "I Can't Quit You Baby", "You Shook Me", "Babe I'm Gonna Leave You" i "How Many More Times". Już wtedy gitarzysta zauważył, że pomiędzy czwórką muzyków zaiskrzyło:

Reklama

"Właśnie podczas skandynawskich koncertów rozwinęliśmy nasze aranżacje. To było brzmienie, którego szukałem. Wszystko ułożyło się niesamowicie szybko" - wspominał Page po latach. "Niesamowicie szybka" była również sesja w londyńskich Olympic Studios, choć w latach 60. i 70. krótkie nagrania były normą i nikt nie bawił się w Axla Rose'a nagrywającego "Chinese Democracy". Także z powodów finansowych, bo za wynajęcie studia zapłacił sam Page i menedżer grupy, Peter Grant. Rachunek opiewał dokładnie na 1782 funtów, ale inwestycja była więcej niż trafiona - "Led Zeppelin I" jedynie w Wielkiej Brytanii zarobiło ponad 3,5 miliona funtów, a więc na samych Wyspach przyniósł blisko 20-tysięczny zysk! Wydaniem albumu zajęła się wytwórnia Atlantic Records, która otrzymała od Page'a gotowy produkt. "Reakcja firmy płytowej była pozytywna. W końcu przecież nas wydali, prawda?" - śmiał się po latach gitarzysta.

Jimmy Page poza tym, że komponował, grał na gitarze i zajmował się biznesową stroną przedsięwzięcia, wziął także na barki obowiązki producenta. Gitarzyście pomagał znany ze współpracy z gigantami (The Beatles, The Rolling Stones i The Who) Glyn Johns.

"Nasz pierwszy album to tak naprawdę płyta nagrana na żywo. Naprawdę. Taki miałem zamiar. Oczywiście nagraliśmy nakładki, ale oryginalne ścieżki są w 100 procentach nagrane na żywo" - to znowu Page.

Od strony produkcyjnej "Led Zeppelin I" jest bez dwóch zdań albumem rewolucyjnym. Po pierwsze, Page podczas sesji zainstalował dodatkowe mikrofony. W latach 60. normą było ich ustawianie tuż przed wzmacniaczami i perkusją. Led Zeppelin poszli dalej, dodając mikrofony ustawione kilka metrów od źródła dźwięku, by później nagrać balans pomiędzy zarejestrowanymi ścieżkami i dźwiękiem muzyki płynącej przez pomieszczenie. W ten sposób tworzono później muzykę? ambient. To nie jedyny studyjny trik zastosowany przez Page'a. Drugi dotyczył rejestracji wokali Roberta Planta, którego głos na debiucie Led Zeppelin "pływa". Wszystko to dlatego, że siła głosu wokalisty była... zbyt potężna. Innym manewrem było np. wsteczne echo w utworze "You Shook Me". Kończąc temat wiekopomnej produkcji "Jedynki" trzeba dodać, że album był jednym z pierwszych, który ukazał się jedynie w wersji stereo. W tamtym czasie normą było wydawanie płyt w wersji mono i stereo. Co więcej, te pierwsze miały dużo lepsze brzmienie, stąd wiele albumów z tamtej epoki wznawiane jest na CD w systemie mono.

Oczywiście nawet najlepsze patenty produkcyjne nic nie pomogą, gdy brak dobrych piosenek. A tymi "Led Zeppelin I" tętni. Nie będziemy się tu silić na recenzowanie klasyki absolutnej klasyki. Dodajmy jedynie, że ciężkie, chropowate, bluesowo-rockowe brzmienie "Good Times Bad Times", "Communication Breakdown", "Dazed and Confused" (w tym utworze Page zagrał na gitarze smyczkiem) czy "How Many More Times" dało podwaliny nie tylko pod hard rocka, heavy metal, garage czy stoner rocka, ale również miało wpływ na muzykę punkową, na którą długowłosi fani ciężkich brzmień reagują alergicznie. Alergii na "Led Zeppelin I" nie miał m.in. Johnny Ramone, gitarzysta punkowych The Ramones, który na patentach Page'a z "Jedynki" zbudował swój drapieżny i niechlujny styl grania.

Album zawiera poza autorskimi kompozycjami również trzy covery. Są to "You Shook Me" i "I Can't Quit You Baby" bluesemana Williego Dixona oraz "Babe I'm Gonna Leave You" folkowej wokalistki Anne Bredon. Ten ostatni nagrała również Joan Baez, której wielkimi fanami byli Page i Plant. Gitarzysta nie ukrywał zresztą wielkiej miłości do bluesa: "Korzenny blues miał na mnie ogromny wpływ. Podczas nagrywania pierwszej płyty byłem pod ogromnym wpływem tej muzyki" - mówił Page w jednym wywiadów w roku 1975.

Pisząc o "Led Zeppelin I" nie może zabraknąć wzmianki o ikonicznej już okładce albumu, na której widać czarno-białe zdjęcie płonącego sterowca "Hindenburg". Co ciekawe, przez pierwsze kilka tygodni po premierze płyty album w Wielkiej Brytanii sprzedawany był z nazwą zespołu i logiem Atlantic Records w kolorze turkusowym, zamiast powszechnie znanego pomarańczowo-czerwonego. Obecnie płyty z turkusową grafiką są obiektem poszukiwań kolekcjonerów fonograficznych "białych kruków". Grafika płyty wzbudziła wiele kontrowersji - sterowiec ze względu na swój kształt porównywany był do... penisa. "Okładka Led Zeppelin I pokazuje płonący i opadający w fallicznej glorii sterowiec Hindenburg. Ten obraz wykonał niezłą robotę, pokazując jaką muzykę kryje płyta: seks, katastrofa i wybuchy" - pisał Greg Kot z magazynu "Rolling Stone". Z powodu nazwy i okładki zespół miał również problemy ze spadkobiercami rodziny von Zeppelinów, twórców sterowców.

Z wydaniem "Jedynki" wiążę się też kilka ciekawostek. I tak na przykład wokalista Robert Plant opisany jest na okładce płyty również jako... basista. Zapytany o to, czy rzeczywiście na płycie słychać "jego" bas, frontman powiedział: "Od czasu do czasu zdarzało mi się zagrać na basie. Taki jest opis na płycie - obok mojego nazwiska stoi: wokal, harmonijka i sporadycznie bas. Rzeczywiście, na basie gram bardzo sporadycznie. Myślę, że od 1968 zdarzyło mi się to... raz. Jestem pewien, że Johnowi [Paulowi Jonesowi] bardzo nie podobał się ten opis. Z drugiej strony Jonesy może zawsze powiedzieć, że wszystkie wpadki to moja robota" - śmiał się Plant podczas rozmowy z "Rolling Stone" w 2005 roku.

Plantowi może natomiast nie być do śmiechu, gdy zapyta się wokalistę o brak jego nazwiska przy opisie twórców piosenek. Robert nie mógł ujawnić się jako kompozytor ze względu na wciąż obowiązującą go umowę z inną wytwórnią.

Co do opisów na płycie, to ciekawa historia wiąże się z "How Many More Times". Na okładce czas piosenki opisany jest jako "przyjazne radiu" 3:30. W rzeczywistości finałowa kompozycja z "Jedynki" trwa aż 8 minut i 28 sekund. Odpowiedzialny za tą "drobną" nieścisłość jest Page, który w ten sposób chciał wmanewrować radiowych DJ-ów w prezentowanie piosenki na antenie.

I na koniec jeszcze jedna historia. Na niektórych kasetowych wydaniach "Led Zeppelin I" wspomniany wyżej "How Many More Times" wcale nie zamyka płyty. Wszystko to z powodu pomyłki przy tłoczeniu i zamienieniu stron A i B albumu. Tym samym niektóre kasetowe wydania zaczynały się od "Your Time Is Gonna Come", a nie "Good Times, Bad Times" i kończyły "Dazed and Confused", a nie "How Many More Times".

A jak w 1969 roku przyjęta został płyta, którą promowano "hajowym" sloganem "Led Zeppelin - jedyny sposób na lot"? Amerykański magazyn "Rolling Stone" złośliwe określił zespół jako gorszą wersję Jeff Beck Group, a Robert Plant był według gazety równie "gogusiowaty jak Rod Stewart", ale za to "mniej ekscytujący". O niebo lepszą prasę "Jedynka" miała na Wyspach Brytyjskich. Chris Welch z "Melody Maker" zatytułował recenzję albumu wszystko mówiącymi słowami: "Jimmy Page triumfuje - Led Zeppelin są jak paliwo!". Już pisaliśmy, że w Anglii płyt odniosła spory sukces komercyjny (79 tygodni na liście bestsellerów płytowych). Niewiele gorzej było w Stanach Zjednoczonych, gdzie "Led Zeppelin I" przez 73 tygodnie utrzymywali się w notowaniu "Billboard". Popularność płyty spowodowała, że krytykujące wcześniej "Jedynkę" gazety musiały odszczekać swoje niesprawiedliwe opinie. I tak wspomniany "Rolling Stone" zapomniał szybko o Jeff Beck Group i gogusiu Stewarcie. "Ta płyta nie było podobna do jakiejkolwiek innej muzyki, która ukazała się w tamtym czasie" - czytamy. Co warte podkreślenia, magazyn wyraźną linią oddzielił Led Zeppelin od przerysowanych prog-rockowych dokonań Iron Butterfly czy Vanilla Fudge, a ustawił "Jedynkę" w jednym szeregu z protoplastami punk rocka: MC5 czy The Stooges. Jedyną różnicą - poza przekazem tekstowym - był fakt, że Led Zep mieli komercyjny potencjał. Na koniec przytoczmy chyba najlepiej podsumowującą debiut Led Zeppelin opinię: "Nie zapomnijmy o najważniejszym fakcie, że tym albumem Jimmy Page dosłownie wynalazł gitarowy riff jako kluczowy element kompozycji" - napisał Dave Lewis, autor "The Complete Guide to the Music of Led Zeppelin".

"Jedynka" trafiła też na różnorakie zestawienia najważniejszych płyt wszech czasów. Magazyn "Kerrang!" uznał płytę 18. najważniejszym wydawnictwem metalowym, "Rolling Stone" 29. najwspanialszym albumem w historii, "Uncut" 7. najlepszym debiutem, a "Q" 6. albumem, który zmienił historię muzyki. Nie bawiąc się w numerki i slogany można uznać pierwszą płytę "Led Zeppelin" za album, który na dobre zapoczątkował ewolucję muzyki gitarowej. Po 12 stycznia 1969 roku rockowe drzewo wzbogaciło się o kilka nowych gałęzi: hard rock, heavy metal, garage rock czy nawet kolejny zalążek punk rocka. W konsekwencji dostaliśmy później kilka podgatunków muzyki metalowej czy będący ostatnio na fali stoner rock. Nawet ikony indie rocka chętnie przyznają się do inspiracji Led Zeppelin (The White Stripes, The Raconteurs, Kings Of Leon czy The Black Keys). A wszystko to dlatego, że pod koniec lat 60. Jimmy Page musiał zagrać kilka koncertów w Skandynawii?

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: magazyn | rock | plant | Stone | times | Led Zeppelin
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama