Reklama

Sekretne życie Leonarda Cohena

Na stronach INTERIA.PL możecie przeczytać obszerny fragment pierwszego rozdziału książki "Leonard Cohen. Życie sekretne". Autorem tej szczegółowej biografii jest Anthony Reynolds. Polskie tłumaczenie przygotował Daniel Wyszogrodzki.

Latem 1953 roku Cohen poszerzył swoje młodzieńcze horyzonty, po raz pierwszy udając się do Stanów. Wziął tam udział w eksperymentalnym kursie poezji, prowadzonym na Harwardzie przez francuskiego poetę Pierre'a Emmanuela (znanego też jako Noël Mathieu). Większą część miesięcznego pobytu Leonard spędził w uczelnianej bibliotece, słuchając archiwalnych "nagrań terenowych" amerykańskich folkowców.

Podrywanie dziewcząt

Ten ważny epizod z pierwszego okresu Cohenowej dorosłości został krótko odnotowany jedynie w wierszu "Friends". Po powrocie do Montrealu umocnił poczucie niezależności, wyprowadzając się z rodzinnego domu i wynajmując mieszkanie na Stanley Street. Zamieszkał tam razem z Mortem.

Reklama

Nareszcie obydwaj przyjaciele mieli gdzie zabawiać kobiety. Cohen miał do tego wrodzony, choć niezbyt duży, talent i chciał go w końcu wypróbować. Zdaniem znajomego artysty, Mosesa Znaimera, Leonard wyróżniał się "darem współczucia i wyczuciem intymności, którym zjednywał sobie zarówno mężczyzn, jak i kobiety".

Przez cały ten czas Cohen publikował swoje, młodzieńcze wprawdzie, lecz uderzająco dojrzałe wiersze w "różnych pisemkach". Obdarzony bogatym życiem wewnętrznym, namiętnością do słowa pisanego i silnym poczuciem miejsca, które będzie mu przeznaczone w literackiej tradycji, nie był on jednak kimś w rodzaju Emily Dickinson. W przeciwieństwie do wielu innych młodych poetów Leonard nie spędzał większości czasu w zakurzonych bibliotekach i ciasnych pokojach, obcując jedynie ze słowami napisanymi przez umarłych.

Był człowiekiem towarzyskim i w świecie żywych ludzi przebywał równie chętnie, jak w świecie przeżyć wewnętrznych. Ulubionym miejscem pisarzy w śródmieściu Montrealu był całodobowy sklep-bar Ben's, który właściciele przechrzczą później na "Zakątek Poetów", a swój lokal przyozdobią oprawionymi w ramki zdjęciami Cohena i innych odwiedzających ten przybytek poetów, jakby byli oni wybitnymi sportowcami lub słynnymi śpiewakami. Cohen istotnie miał potem zostać słynnym śpiewakiem, ale do sportu podchodził z dystansem. Już samo to, że miał być "poetą", wprawiało go w zakłopotanie. Podczas studiów w McGill chciałem być przeciwieństwem mnicha - wspominał. - Przez większość czasu starałem się podrywać dziewczyny. Nie odnosiłem na tym polu oszałamiających sukcesów.

Jak na porządnej wiejskiej potańcówce

Lepiej szło mu w innej dziedzinie - w muzyce. Na drugim roku studiów wraz ze szkolnym kolegą, Mikiem Doddmanem, Cohen założył zespół Buckskin Boys (Chłopcy z sarniej skóry). Nazwa grupy była prosta do rozszyfrowania. Okazało się, że wszyscy nosimy kurtki z sarniej skóry - tłumaczył artysta. - Gdy ustaliliśmy ten zabawny fakt, wybraliśmy nazwę dla zespołu. Ja swoją kurtkę odziedziczyłem po ojcu. Jest piękna, musi mieć już ze sto lat. W tamtych czasach montrealczycy lubili sobie potańczyć, więc przygrywaliśmy im często w podziemiach kościołów i licealnych aulach. Wykonywaliśmy tradycyjne numery w stylu "Turkey In The Straw", zapowiadane przez naszego basistę, Terry'ego Davisa. Ja grałem na gitarze rytmicznej, Mike Doddman na harmonijce, wszystko to nagłośnione wzmacniaczami i kolumnami. Graliśmy po bożemu, jak na porządnej wiejskiej potańcówce.

Spoiwem łączącym członków zespołu była chęć wspólnej zabawy. Poza tym dzieliło ich wszystko, z religią na czele. Cała trójka zbierała się czasem w domu Terry'ego. Jego matka zauważyła kiedyś, że nie wie, czy "tą samą potrawą można uraczyć katolika, protestanta i żyda".

W wolnych chwilach Cohen dalej żarłocznie czytał i pisał, ale wykonywanie muzyki przed publicznością stało się dlań czymś równie ważnym jak literatura. Zanim zostałem pisarzem, byłem muzykiem - mówił, deklarując przy tym miłość do prostej ludowej muzyki - właśnie dlatego, że była prosta i ludowa, przy tym lubiana przez miejscową publiczność. - Taka muzyka bardzo do mnie przemawiała, bo przemawia też do zwykłych ludzi, którzy traktują ją jak własną. W przyszłości takie właśnie cechy będzie chciał nadać swojej poezji.

Samobójstwo nauczyciela

Jako bywalec koncertów Cohen "stracił dziewictwo", gdy w roku 1949 w chińskiej restauracji Ruby Foo's usłyszał czarnoskórego muzyka i działacza Josha White'a [Odkryty przez legendarnego "łowcę talentów" Johna Hammona, White był potem wymieniany jako źródło inspiracji przez wielu znanych artystów: od Presleya aż po Odettę]. Wiedział, jak trącać struny - mówił o nim Cohen z nieskrywanym uznaniem. White był zarazem współwynalazcą pierwszej okrągłej gitary. Dla Leonarda gitara miała stać się bronią równie potężną jak pióro, zaczął więc uczyć się gry w stylu flamenco u emigranta z Hiszpanii, którego poznał przypadkiem w parku leżącym opodal rodzinnego domu.

- Miałem chyba piętnaście lat, on miał ich dziewiętnaście - wspominał Cohen. - Grał naprawdę wspaniale. Poprosiłem go, by mnie nauczył tremolo i jak się poruszać w różnych tonacjach... Ale najważniejsze dla mnie było to, jak trzymał gitarę i jak na niej grał.

Gdy Cohen zgłosił się na czwartą lekcję, powiedziano mu, że młody Hiszpan popełnił samobójstwo. Wydarzenie to, powiązane z typową dla stylu flamenco uroczystą melancholią, miało towarzyszyć Cohenowi we wspomnieniach przez całe późniejsze życie. Jego własny styl gry na gitarze - swobodnie toczące się nuty, które jak woda spływają ze strun, by do nich wrócić chwilę potem - stał się po latach jednym z łatwiej rozpoznawalnych atrybutów jego twórczości. Źródeł tego charakterystycznego stylu dopatrywano się w pobieranych krótko przez artystę lekcjach gry na pianinie, jak również w trzech spotkaniach z nieszczęśliwym Hiszpanem.

Nieco później Cohen rozpocznie eksperymenty z nietypowymi strojami gitarowymi. Jego styl gry miał potem okazać się kolejną manifestacją pokrewieństwa, jakie łączy go z kulturą śródziemnomorską - podkreślał też tym samym kontrast ze śnieżną topografią Montrealu i historią swojej rodziny.

Na tamtym etapie muzyczna pasja Cohena była dla niego kolejną drogą wiodącą do miejscowych środowisk artystycznych, z którymi stykał się w barach i kawiarniach kanadyjskiej metropolii, by wspólnie pić, palić, rozmawiać, kłócić się i czytać innym własne wiersze. Pod jednym względem Cohen był wyjątkowy - już wtedy podkładał pod swoje poezje sekwencje akordów, płynące z jego hiszpańskiej gitary w sposób niemożliwy do podrobienia.

Wyrok w zawieszeniu

Montrealskie środowisko literackie tętniło życiem, a obecność Cohena przydawała mu cech bez mała metafizycznych. Jesienią 1954 roku Leonard został aresztowany przez nadgorliwego policjanta, gdy głośno wyraził protest przeciwko traktowaniu, jakie zafundował mu inny funkcjonariusz. Kiedy bowiem przystanął wcześniej, by przyjrzeć się awanturze urządzonej przez paru kibiców, jakiś policjant popchnął go i kazał iść dalej. Cohen zaprotestował, mówiąc, że jest tylko niewinnym gapiem, a wtedy inny policjant uderzył go tak mocno, że artysta stracił przytomność i ocknął się dopiero w policyjnej furgonetce.

Kilka dni później sądzono go za "stawianie oporu funkcjonariuszom" - dostał wyrok w zawieszeniu i trafił do policyjnych kartotek. Jak przystało na wielbiciela politycznie zbuntowanego Lorki, Cohen mógł czerpać swoistą przyjemność ze swojej krótkiej niesławy, lecz jego rodzina była nieco przerażona.

Incydent ten z pewnością mógł zrobić wrażenie na nowym przyjacielu Leonarda, Irvingu Laytonie. Był to miejscowy poeta, starszy od Cohena, znany w środowisku jako hulaka i awanturnik, stuprocentowy mężczyzna w czasach, gdy poezję uważano za domenę lalusiów. Layton rozumiał sakralną moc, jaką może mieć poezja, studiował więc ją i praktykował. Świetnie znał się również na mocy pozytywnego drinkowania i aż nazbyt lubił podrywać kobiety. Cohen i Layton szybko się zaprzyjaźnili i powstała między nimi więź na tyle silna, że przetrwała długie dekady. Znajomość z Laytonem zwiększyła towarzyską atrakcyjność Cohena, dzięki czemu wraz z Mortem i innymi młodymi zdolnymi mógł on prowadzić bujne życie towarzyskie, które zresztą nie przeszkadzało mu dalej studiować na McGill University. Wciąż trudno go było nazwać totalnym wagarowiczem.

Imprezy z wykładowcami

Jesienią 1954 roku Cohen zapisał się na zajęcia z poezji współczesnej, prowadzone przez Louisa Dudka, który to wykładowca szybko rozpoznał w swoim studencie materiał na prawdziwego poetę. Leonard traktował go bardziej jak kolegę niż kogoś o wyższym statusie, co zresztą Louisowi odpowiadało. A zaczęło odpowiadać jeszcze bardziej, gdy Cohen i Layton zapraszali swoich nauczycieli na organizowane przez siebie imprezy. Zawsze przychodzili na nie profesorowie. Nie było tam żadnych barier, żadnych relacji mistrz - uczeń - wspominał Cohen. - Oni sami mieli wtedy od trzydziestu do czterdziestu paru lat. Podobały im się nasze dziewczyny. Inni ludzie, którzy bywali na naszych imprezach, też przypadli im do gustu.

Zajęcia prowadzone przez Dudka odbywały się na wydziale sztuk pięknych w poniedziałki, środy i piątki; trwały od piątej do szóstej wieczorem. O tej porze kończył się normalny dzień działalności uniwersytetu, a do uczelnianych sal wkraczali studenci wieczorowi i uczestnicy rozmaitych kursów. Na każdym takim wieczornym spotkaniu stawiało się koło pięćdziesięciu studentów, a podłoga pod ścianami sali zapełniała się ich płaszczami, torbami i książkami.

Zimą było już ciemno, gdy Louis z zapałem oprowadzał adeptów sztuk literackich po nieśmiertelnych dziełach takich autorów jak Wolter, Rousseau, Goethe, Schiller, Novalis, Nietzsche, Rilke, Tomasz Mann, Turgieniew, Dostojewski, Tołstoj, Czechow, Chateaubriand, Flaubert, Baudelaire, Gide, Céline, Proust, Joyce, Samuel Butler, D.H. Lawrence, T.S. Eliot i Ezra Pound. Dudek był człowiekiem obdarzonym poczuciem misji.

Sam to zresztą deklarował w poświęconym sobie samemu haśle, opublikowanym w jednym z zeszytów z cyklu "Canada's Contemporary Authors Autobiography Series": "Pewnie jest tak, że najgorsi nauczyciele, jak też najlepsi, to ci mający poczucie misji. Ja chciałem uczyć młodzież dwóch rzeczy. Pierwszą była współczesna poezja i proza, która poza granicami Kanady rozwijała się znakomicie, u nas za to ledwo kiełkowała, ograniczona do niewielkich grupek poetyckich z równie małą publicznością... Po drugie, chciałem studentom przedstawić potężny ruch literacki i umysłowy, który narodził się w Europie w XVIII wieku.

Pragnąłem ukazać jego głębokie konsekwencje praktyczne, których studenci jeszcze nie doświadczyli. Było to jak kubły zimnej wody, wylewane na nich zza uniwersyteckiej katedry".

-----

Książka "Leonard Cohen. Życie sekretne" na polskim rynku ukazała się nakładem wydawnictwa "In Rock".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: życia | Leonard Cohen | biografia | książka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy