Przewodnik rockowy. Uriah Heep: Koncertowe wicemistrzostwo świata
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
26 stycznia 1973 r. w Town Hall w Birmingham zarejestrowano koncert grupy Uriah Heep, wydany nieco później na płycie "Live January 1973".
Z albumami koncertowymi (tymi tylko do słuchania) jest tak, że o ocenie ich jakości decyduje pięć elementów. Pierwszy, to repertuar; drugi, sposób w jaki go wykonano; trzeci, reakcja publiczności; czwarty, techniczna jakość rejestracji i wreszcie piąty, zdawać by się mogło, że nie mogący się ujawnić podczas dousznej konsumpcji, czyli widowiskowość spektaklu. Wydaje mi się, że cztery pierwsze, nie wymagają specjalnego komentarza, poza kwestią związaną z poziomem na jakim ktoś śpiewa, śpiewa i gra, lub tylko gra na scenie.
Otóż znajduje tu zastosowanie czterostopniowa gradacja, bo po pierwsze - można serwować swoją muzykę z playbacku lub pół-playbacku (ale coś takiego raczej nie wchodzi w grę przy dokumentowaniu występu dla fonografii); po drugie - można się usilnie starać zbliżyć do poziomu jaki uzyskało się wcześniej (przeważnie dzięki producentowi) w studiu; po trzecie - można grać "dokładnie tak jak na płycie" i w końcu - to już ideał, można wykonywać swój repertuar znacznie lepiej niż podczas pracy w dającej szansę ciągłego poprawiania nagrywalni.
Skoro mamy to już za sobą, zostaje mi jeszcze kilka słów poświęcić piątemu z elementów wpływających (jak twierdzę) na opinię o krążku typu "Live". Tu oczywiście można sensownie zapytać: niby jak (dajmy na to) makijaże, stroje, pozy, tańce, tancerki, pióra (z tyłu owych tancerek), światła, telebimy, dymy, ognie sztuczne, lasery i Bóg wie co jeszcze mogą wpłynąć na jakość muzyki? Mechanizm jest w zasadzie całkiem prosty. Większe widowisko, to większe wrażenie i satysfakcja publiczności, a zatem lepsza atmosfera, którą zazwyczaj przecież bardzo wrażliwi artyści natychmiast wyczuwają, a ta ich uskrzydla, więc dają z siebie jeszcze więcej. To znów podkręca fanów. I tak dalej.
1 października 1970 r. Melissa Mills, dziennikarka szacownego magazynu "Rolling Stone" napisała: "Jeśli tej grupie się uda, będę zmuszona popełnić samobójstwo. Od pierwszej nuty wiesz, że nie masz ochoty tego słuchać..." No a zważywszy, że owa opinia dotyczyła płytowego debiutu brytyjskiej grupy Uriah Heep, a jego pierwsze nuty stanowią wstęp do nieśmiertelnego utworu "Gypsy" - to sądzę, że pani Mills odebrała sobie życie. A stać się to musiało najpóźniej w połowie 1973 r.
W lutym 1970 r., mający już pewne sukcesy, wyspiarski zespół o nazwie Spice przechrzcił się na Uriah Heep (od jednej z postaci wykreowanych przez Dickensa na potrzeby jego powieści "David Copperfield"). Stało się tak, bo wszyscy muzycy formacji (David Byron - śpiew, Mick Box - gitara, Ken Hensley - organy, Paul Newton - bas oraz Alex Napier - perkusja) uznali: że grupa zmieniła się zasadniczo i dlatego powinna zostać odpalona jako zupełnie nowa rzecz. Tu wspomnę, że jedynie z opisów wiem, że Spice było zespołem, który powoli krystalizując swój skład, przeszedł od psychodelicznego do hard oraz progresywnego rocka i który miał już za sobą sporo koncertów oraz profesjonalne rejestracje studyjne, które czekały na okazję wydania na albumie. Aby to zrobić trzeba było po pierwsze, pozyskać chętną do tego wytwórnię i po drugie, niektóre utwory uzupełnić partiami granymi na organach (Hensley dołączył do formacji gdy część z nich była już gotowa) oraz dograć kilka nowych, już wspólnie z nim napisanych.
Na szczęście dzięki rzutkości ich menedżera oraz producenta - Gerry Brona, udało się zarówno jedno jak i drugie. I tak w marcu muzycy poprawili tematy z czasów Spice oraz zarejestrowali dodatkowe, a krążek jako "...Very 'Eavy ...Very 'Umble" wydała wytwórnia Vertigo. Warto też wspomnieć, że w trakcie marcowych nagrań, Uriah Heep opuścił Napier, a jego miejsce zajął na dwa miesiące późniejszy filar zespołu Eltona Johna - Nigel Olsson, a potem inny bębniarz - Keith Baker, którego z kolei jesienią zastąpił Ian Clarke. Po opublikowaniu zauważonego oraz docenionego (poza panią Mills) debiutu zespół w październiku przygotował swój drugi długograj - wydaną w lutym następnego roku płytę "Solisbury". Ta przyniosła piękną balladę (i przebój) "Lady In Black" oraz 16-minutowy utwór tytułowy, który był próbą pójścia ku rockowi symfonicznemu (nagrano go z 24-osobową orkiestrą dętą). Album przyjęto ciepło, ale specjalnego sukcesu kasowego nie odniósł.
Rok 1971 poza wydaniem "Salisbury", przyniósł formacji ważne trasy po Stanach i Europie oraz sesję nagraniową (lipiec) do trzeciego longplaya. Ten pod tytułem "Look At Yourself" trafił do sklepów 16 października, przyniósł arcydzieła z utworem tytułowym, "Tears In My Eyes" i "July Morning" na czele oraz z czasem uzyskał opinię najlepszego w bogatej studyjnej dyskografii grupy. W studyjnej, bo w niecałe dwa lata i dwa duże krążki później, okazało się, że popularnością przebiło go wydawnictwo - "Live January 1973".
Następne (jak napisałem niecałe) dwa lata dziejów Uriah Heep zaowocowały kolejnymi przetasowaniami personalnymi (basistą został znakomity Nowozelandczyk - Gary Thain, a perkusistą, też doskonały - Lee Kerslake), które w końcu doprowadziły do wyłonienia się najmocniejszego składu zespołu, a owe dwa zarejestrowane wówczas albumy, to bardzo zacne wydawnictwa: "Demons And Wizards" z maja 1972 r. i "The Magician's Birthday" listopada tegoż roku. Oba przyniosły świetny repertuar z klasykami "Traveller in Time", "Circle of Hands" i suitą "The Magician's Birthday" na czele oraz z udanymi hardrockowymi przebojami: "Easy Livin'", "The Wizard" (w tym temacie na basie zagrał jego współkompozytor, basista Colosseum - Mark Clark), "Blind Eye" oraz "Sweet Lorraine". Co także bardzo ważne, bo przykuwało wzrok, obu krążkom okładki zaprojektował jeden z najwybitniejszych plastyków związanych z show-businessem, autor obwolut oraz logo m.in. dla Asia, Atomic Rooster, Babe Ruth, Budgie, Greenslade, Osibisa i Yes - Roger Dean. W tym momencie Uriah Heep znalazło się u szczytu!
Co oczywiste, za popytem na płyty szedł równie wielki na koncerty. Było ich bardzo wiele, ale najważniejszy odbył się 26 stycznia 1973 r. w Town Hall w Birmingham. Był to 15 występ 17-elementowego tournée po Wielkiej Brytanii. A zważywszy, że nieco wcześniej wspomniałem tytuł "Live January 1973", to nawet ktoś zupełnie niedociekliwy, musiał już się domyśleć, że to właśnie ów spektakl trafił na ten album.
Pięć elementów - jak ktoś może jeszcze pamięta - składa się na ocenę krążka fonograficznego (inaczej oczywiście jest z tymi, które dają także możliwość wzrokowego korzystania z wysiłków artystów). A zatem pierwszy - repertuar. Ujmując to najkrócej ten pierwotnie podwójny longplay z powodzeniem mógłby się nazywać "The Best Of Uriah Heep", ponieważ trafiły na niego wszystkie najważniejsze utwory z wcześniejszych płyt grupy. A do tego jeszcze album pozbawiony jest zwykłego przy składankach, braku spójności brzmienia i dramaturgii. Ważne jest także to, że spora część tematów została zagrana przez zespół w wersjach stosunkowo wiernych wymiarem (czasem trwania) ich studyjnym pierwowzorom, a więc niezbyt długich, a to sprawiło że na "Live January 1973" zmieściło się aż 12 utworów!
Skoro daje się zauważyć coś takiego, to można zacząć podejrzewać, że Uriah Heep na żywo grało "tylko" tak jak na publikacjach nagranych bez publiczności. Dlatego gorąco zapewniam, że absolutnie tak nie jest, bo muzycy grali i śpiewali tak dynamicznie oraz spontanicznie, że przypominali rozpędzony pociąg pozbawiony maszynisty. Do tego jeszcze podczas wykonywania "July Morning", "Gypsy" i "Look At Yourself" pokazali, że dokładnie wiedzieli, o co chodzi podczas koncertowego improwizowania. Absolutna brawura! Tym sposobem drugi element oceny dzieła mamy już "z głowy". Zostały jeszcze trzy - reakcja publiczności, jakość nagrania i widowiskowość. Zatem pokrótce - publiczność klaszcze, krzyczy i śpiewa jak należy, całość jest nagrana bardzo dobrze (jedyny mankament - to trochę za mało wysokich tonów, ale proszę pamiętać, że całość rejestrowano na taśmie magnetofonowej, a jej naturalny szum można było zniwelować właśnie przez przycięcie "góry"), a jeśli chodzi o widowiskowość, to najwięcej mówią zdjęcia, które dość licznie wypełniły wnętrze rozkładanej okładki wydawnictwa.
I jeszcze słowo a propos tytułu tej pogwarki. Dlaczego tylko "wicemistrzostwo świata"? Odpowiem bardzo krótko, bo w pół roku wcześniej Deep Purple pojawiło się w Tokyo oraz Osace i tam zarejestrowało "Made In Japan".
Czytaj także: