Przewodnik rockowy. Robert Plant: Jak sobie nie zaszkodzić

Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)

Wydawało się nam 30 lat temu, że pierwszy solowy album Roberta Planta jest zapowiedzią całej serii świetnych płyt eks-Zeppelinów. A tu nie zdarzyło się nic podobnego.

Robert Plant na okładce płyty "Pictures At Eleven"
Robert Plant na okładce płyty "Pictures At Eleven" 

Tego się zupełnie nie spodziewałem! Gdy tydzień temu pisałem (przy okazji laurki urodzinowej dla Paula McCartneya) o wkładaniu kija w mrowisko, sądziłem że jedynym niemiłym efektem owej czynności, będzie porcja skierowanych pod moim adresem wyzwisk, ponieważ tak po prawdzie, w podtekście, pozwoliłem sobie nieco pokpić z artystów, którzy w przeciwieństwie do Paula, nie zauważają, że nie są już nastolatkami w fazie buntu.

Tak więc - wracając już do meritum - zostałem totalnie zaskoczony tym, że są w Polsce osoby, które interesują się rockiem (bo raczej tylko takie przeczytały rzeczony materiał), i które nie zdają sobie sprawy ze znaczenia twórczości Beatlesów oraz potęgi ich osobistych talentów. A do tego ci, którzy mu "przyłożyli", nie tylko nie zdobyli się na choćby cień merytoryczności, ale także, przynajmniej w kilku przypadkach - co mnie po prostu zabolało - zwyczajnie obrażali Paula i jego kolegów. Zgroza!

Po takim wstępie, ktoś pewnie pomyślał, że skoro wróciłem do tej sprawy, to zaraz zacznę polemizować z oponentami, ale nic podobnego, bowiem tę przyjemność zostawię sobie na jakiś inny, bardziej sprzyjający moment. Ale skoro tak, to dlaczego to zrobiłem? Otóż dlatego, że poczułem, iż to, co zacząłem robić jako "przewodnik rockowy", ma sens. A dokładniej będzie miało, jeśli z czasem (a mam taką nadzieję) czytelnicy tych tekstów nabiorą do mnie zaufania. I jeszcze jedno: mam wrażenie, że dziś pogrzebię w mrowisku nie kijem, lecz wiosłem, bo przeczuwam, że to, do czego zmierzam, sprawi, iż tym razem nie tylko posypią się na moją głowę gromy, ale także - i na to czekam - w komentarzach trafię na rzeczowe kontrargumenty.

To dość zabawne, ale pretekst do tego co piszę, dała płyta, która nigdy nie była szalenie popularna, ani nawet w jakiś szczególny sposób wyjątkowa. No dobrze, ale skoro tak, to dlaczego jest warta omówienia? Odpowiem krótko - bo był to pierwszy solowy album opublikowany przez byłego muzyka Led Zeppelin - Roberta Planta. A stało się to prawie dokładnie 30 lat temu - 28 czerwca 1982 r.

Robert Plant urodził się 20 sierpnia 1948 w West Bromwich, w hrabstwie Staffordshire. Potem zapewne: ssał, brudził pieluszki, raczkował, stawiał pierwsze kroczki, gaworzył i w końcu zaczął coś podśpiewywać. Już jako młodszy nastolatek pokochał rock'n'rolla (Elvisa) i bluesa (szczególnie utwory Willie Dixona). Gdy przekroczył piętnastkę, machnął ręką na szkolną edukację i na poważnie zajął się gardłowaniem. Wędrował od zespołu do zespołu (między innymi przez chwilę był członkiem grupy The Crawling King Snakes, w której na bębnach grał John Bonham). Później obaj występowali w formacji Band Of Joy.

O tym wszystkim wspomniałem tylko z tzw. kronikarskiego obowiązku, bo tak naprawdę pierwszym prawdziwie ważnym momentem w jego karierze był dzień, w którym na jeden z jego występów przyszedł szukający jakiegoś utalentowanego wokalisty Jimmy Page. Z tego co pamiętam (jeśli się mylę - proszę darować), owo spotkanie odbyło się w studenckim klubie mieszczącym się w akademiku dla przyszłych pielęgniarek, co sprawiało, że wśród jego bywalców przeważały urodziwe dziewczyny.

Dla młodego śpiewaka miało to - jak później wspominał - spore znaczenie, ale nie aż tak wielkie, aby nie przyjąć propozycji złożonej przez Page'a. Ten zaoferował mu bowiem rolę frontmana w kompletowanym przez siebie nowym składzie The Yardbirds (dokładnie w The New Yardbirds). Decyzja musiała zapaść szybko, bo tworzona formacja miała lada moment pojechać na serię koncertów do Skandynawii. I jeszcze jedno, gdy Robert dowiedział się, że Jimmy szuka także bębniarza, polecił mu... Bonhama.

Dla porządku dorzucę tylko, że basistą tworzonej grupy został dawny znajomy Jimmy'ego - John Paul Jones. Trochę później, czyli już po powrocie ze wspomnianej trasy muzycy uznali, że na tyle świetnie im się razem pracowało, iż warto ową kolaborację kontynuować; że stać ich szybkie nagranie longplaya i... że trzeba przyjąć jakąś inną, nie zmuszającą do ciągłego grzebania się w przeszłości Yardbidsów, nazwę. Co działo się przez następnych 12 lat, wie każdy, kto choć trochę interesuje się klasyką rocka.

25 września 1980 roku zmarł John Bonham. Tego samego dnia (jak się potem okazało) "zmarł" także Led Zeppelin. Oznaczało to nie tylko zamknięcie jednego z najważniejszych rozdziałów w dziejach rocka, ale także koniec najistotniejszego etapu w karierze jego kolegów. Wstrząs spowodowany tragedią okazał się być na tyle poważnym, że musiało upłynąć sporo czasu, zanim dostaliśmy od nich coś nowego. Okazało się, że fonograficznie jako pierwszy odezwał się Robert Plant, wydając (jak już wspomniałem) w 1982 r. swój długogrający debiut - płytę "Pictures At Eleven". Album był dość nierówny. I tak, obok kilku utworów tylko dobrych, znalazły się na nim dwie perły - piękna ballada "Moonlight In Samosa" oraz porywający drugi "Kashmir" - temat "Slow Dancer". O sile tego ostatniego, poza rewelacyjnym zawodzeniem Roberta, decydowała niesamowicie motoryczna partia bębnów, na których zagrał Cozy Powell. W pozostałych utworach poperkusjonował niejaki Phil Collins. Album dotarł (tylko / aż) do 5. miejsca listy Billbordu.

Posłuchaj utworu "Moonlight In Samosa":


Ponieważ jak dziś pamiętam moment pojawienia się "Pictures At Eleven", to też nie zapomniałem związanych z tym faktem nadziei. Otóż wydawało się nam, że ów album jest tylko zapowiedzią całej serii świetnych płyt eks-Zeppelinów. Zdawało się, że tak jak po rozpadzie Deep Purple, czeka nas wysyp zespołów będących odpowiednikami Rainbow, Whitesnake czy Gillana. A tu nie zdarzyło się nic podobnego.

Posłuchaj utworu "Slow Dancer":


Odnotowywaliśmy tylko kolejne albumy Planta i - zresztą nieliczne oraz nie najciekawsze - Johna Paula Jonesa. Naprawdę jednak rozczarował (z wyjątkiem płyty nagranej z Davidem Coverdalem) Page. Przez następnych 30 lat tworzył trochę dla filmu, czasem wspierał młodszych kolegów i... zachowywał się trochę jak żyjący z przeszłości rentier.

Stosunkowo największy szum (co zresztą zrozumiałe) zrobiły dwie płyty nagrane przez niego w duecie z Plantem. Tyle tylko, że przyniosły one jedynie kilka interesujących pomysłów formalnych (szczególnie na po części retrospektywnym "No Quarter...") oraz porcję dość solidnego hard rocka (na "Walking Into Clarksdale"). Na tym tle chyba najlepiej wypadły ich ówczesne koncerty, z których jeden zaczepił o katowicki Spodek.

No a skoro już dotarłem do układu Page-Plant, to pora przeskoczyć do tego, co wydaje mi się najważniejsze. Otóż chodzi o to, że skoro już obaj muzycy zdecydowali się na ponowną współpracę, to powinni pójść dalej i połączyć siły z Johnem Paulem Jonesem. Jednak się na to nie odważyli. Ale to nie wszystko. Przecież po śmierci Bonhama pojawili kilka razy na specjalnych koncertach, ale za każdym razem tak, aby trudno było to uznać za prawdziwy powrót Zeppelinów.

I tak podczas "Live Aid" zagrali wprawdzie (z Tony Thompsonem i Philem Collinsem za bębnami) "Rock And Roll", "Stairway To Heaven" i "Whole Lotta Love", ale później... zażądali usunięcia relacji z ich występu z oficjalnego wydawnictwa dokumentującego całe wydarzenie. Po raz drugi, tym razem z Jasonem Bonhamem (syn Johna) za perkusją, pojawili się w Nowym Jorku w 1988 r. podczas koncertu z okazji 40-lecia wytwórni Atlantic. Natomiast 2007 r. dali (znów Jasonem) pełnowymiarowy show w londyńskiej "O2 Arena". Niestety, jak dotąd nie opublikowano zapisu tego koncertu!

Zobacz "Stairway To Heaven" z Londynu:


No dobrze, ale skoro tak się dzieje, to pozostaje mi jedno, spróbować odpowiedzieć na pytanie - dlaczego tak postępują? Dodam, że niezbyt sympatyczna odpowiedź nasuwa się wręcz sama. Otóż myślę, że muzycy tak naprawdę, nigdy... nie myśleli na serio (choć co innego mówili) o prawdziwym powrocie. Przyjęli bowiem bardzo sprytną taktykę, polegającą na tym, że na ile tylko można, będą podkręcać zainteresowanie grupą, ale na pewno nie zaryzykują autentycznego comebacku. Bo ten wymagałby nie tylko występów, ale także jeśli nie nowej płyty studyjnej, to przynajmniej jakiegoś wydawnictwa koncertowego. A takie, jeśli nie sprostałoby wielkim przecież oczekiwaniom fanów, mogłyby mocno zaszkodzić legendzie, z której żyje im się przecież wyjątkowo dobrze. Ujmując to inaczej, takie postępowanie można zamknąć w karkołomnym zdaniu: Jak się nie narobić, dużo zarobić i przy tym sobie nie zaszkodzić!

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas