Przewodnik rockowy: Monterey Pop Festival
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
Niektóre elementy życia w epoce PRL-u (czyli w okresie, który zwykło się dziś - moim zdaniem zresztą niesłusznie - nazywać komuną), mogą być dla naszych rodaków urodzonych po wprowadzeniu stanu wojennego, właściwie niezrozumiałe. Bo to, bo sio, bo owo... Spokojnie, nie, nie będę tu nawet próbował się nimi zajmować, bowiem mądrzej, głębiej i piękniej opowiadali już o nich naukowcy, literaci oraz filmowcy.
Czuję jednak, że pozostało coś, na co warto zwrócić uwagę. Chodzi o tkwiącą w moim pokoleniu (nastolatkowie i studenci schyłku lat 60. i całych 70.) potrzebie autentycznego kontaktu z kulturą zachodu. Ponieważ nie było wtedy jeszcze ani internetu, ani anten satelitarnych, ani nawet magnetowidów, to ich surogatem były audycje radiowe (od programów radia "Luxemburg" po niezastąpioną w tamtych latach "Trójkę"), ściągane za pośrednictwem rodziny lub znajomych płyty lub tzw. pocztówki dźwiękowe.
Reasumując, oznacza to, że w konsumpcji kultury, dla większości z nas, ważniejsze były uszy niż oczy. A dlaczego o tym wspominam? Bo owo zjawisko wiązało się z innym, też dziś (czyli w epoce gdy odwiedzają nas niemal wszystkie gwiazdy światowych estrad) trudnym do zrozumienia.
Chodzi mi o nasze - oczywiście w tamtych czasach - ciągłe marzenie o zobaczeniu "na żywo" umiłowanych artystów. Bo proszę pamiętać, że jeśli nawet czasem przyjeżdżali, to zawsze grali i śpiewali w małych salach (dużych po prostu nie było), a to sprawiało, iż szansę na zdobycie biletu na ich występ były bardzo znikome. Szkoda nawet pisać.
Cały powyższy wstęp powiłem, bo czułem, że muszę spróbować najpierw jakoś wyjaśnić, dlaczego ówczesne koncerty (a paradoksalnie, szczególnie te, których nie było nam dane osobiście przeżyć) były dla nas aż tak bardzo ważne! Stąd też wręcz fascynowaliśmy się nie tylko albumami "live", ale także opowieściami o imprezach w czasie których je rejestrowano. Toteż właśnie dlatego naprawdę legendarnymi stały się dla naszego pokolenia np.: Monterey Pop Festival, Woodstock, Isle Of Wight, a także longplaye (też np.) "Band Of Gypsys" Jimi Hendrixa i "Made In Japan" Deep Purple. A ponieważ noszę się z zamiarem napisania w przyszłości cyklu opowieści pod roboczym tytułem "Niezapomnianych koncerty historii rocka" (w formie przewodnika po płytach CD, DVD i Blue-ray), to postanowiłem, że zacznę od początku, czyli od imprezy, która uważana jest za pierwszy rockowy festiwal w dziejach.
Najpierw lakonicznie: prawie równo 45 lat temu - w dniach 16-18 czerwca 1967 r., w Monterey, w Kalifornii, odbył się Monterey Pop Festival. Komuś mniej dociekliwemu, mogło by się wydawać, że tak sformułowanym zdaniem można skwitować całą sprawę. Tyle tylko, że i w tym przypadku (jak zwykło się mówić), diabeł tkwi w szczegółach! A zatem o nich.
Na pomysł stworzenia kilkudniowej imprezy prezentującej wszystkie oblicza ówczesnej muzyki rozrywkowej (nie tylko czystego rocka) wpadł lider szalenie wtedy popularnego wokalnego kwartetu The Mamas And The Papas (tego od nieśmiertelników "California Dreamin'" i "Dream a Little Dream of Me") - John Phillips. Wsparli go podobno Alan Pariser, Paul Simon i Lou Adler. Na miejsce akcji wybrano stadion w kalifornijskiej miejscowości Monterey (dziś zdarza się, że jej nazwa mylona jest ze słynnym dzięki festiwalowi jazzowemu szwajcarskim Montreux). Ponieważ z różnych powodów trudno było w jedno miejsce ściągnąć wszystkie gwiazdy, postanowiono, że obok nich na estradę wejdą artyści jeszcze mało znani. To sprawiło, że np. dano szansę zespołowi Big Brothers and The Holding Company (w którym śpiewała niejaka Janis Joplin), a za sprawą rekomendacji Paula McCartneya, wpuszczono na scenę... już trochę popularnego (ale głównie w Europie) Jimiego Hendrixa oraz przyjaciela i współpracownika Liverpoolczyków, mistrza gry na sitarze - Ravi Shankara.
A propos McCartneya, wśród zainteresowanych festiwalem rozeszła się (może świadomie rozpuszczona) plotka, że wystąpią na nim także Beatlesi! Mówiło się też Stonesach, ale jeśli o nich chodzi, to w końcu na imprezie pojawili się (tylko jako goście) Brian Jones i Mick Jagger. Natomiast wśród tych którzy wystąpili, znaleźli się artyści tej miary co: The Animals i Simon And Garfunkel (piątek - 16 czerwca); Canned Heat, Al Kooper, Steve Miller Band, The Byrds, Jefferson Airplane oraz Otis Redding (sobota - 17); The Who, Grateful Dead, Scott McKenzie i The Mamas And The Papas (niedziela - 18). A co do Joplin, ta (jak wynika z opisów) wystąpiła w czasie festiwalu aż dwa razy tj. 17 i 18 czerwca, natomiast Shankar i Hendrix weszli na scenę w niedzielę.
Janis Joplin w "Ball And Chain":
Co bardzo ważne - bo sprawia, że festiwal jest wciąż (w jakiś sposób) żywą legendą - cała impreza była filmowana i stała się bazą świetnego dokumentu - "Monterey Pop", który wyreżyserował D.A. Pennebaker. A ponieważ od lat ów obraz mam w domu, to muszę wspomnieć, że: już kolorowa (Dzieci Kwiaty) publiczność w czasie koncertów - nie do końca grzecznie odlatywała siedząc na krzesłach (!); że w czasie występu Ravi Shankara obecni niemal lewitowali; że Janis Joplin śpiewająca "Ball And Chain", stała się wzorcem dla późniejszych scenicznych kreacji Roberta Planta; że Jimi Hendrix musiał się strasznie natrudzić, aby podpalić swoją gitarę (najpierw ją pocałował, a potem użył do tego zapałek i... jakiejś łatwopalnej substancji, chyba kleju, który z wysiłkiem wycisnął na instrument z jakiejś tubki); że The Who rozwaliło (zresztą jak zawsze wtedy) instrumenty; że...
"Totalna destrukcja" w wykonaniu The Who:
Krótkie podsumowanko. Znawcy tematu (więc z brakiem skromności dodam, że i ja) twierdzą, że bez Monterey Pop Festival o wiele później wybuchłyby kariery Joplin i Hendrixa oraz, co może ważniejsze, być może nie doszło by do zorganizowania i sfilmowania kulminacyjnej dla tamtej epoki imprezy o nazwie (ale nie w miejscowości) Woodstock...
Czytaj także poprzednie odcinki "Przewodnika rockowego":