Przewodnik rockowy. 80 lat Johna Mayalla

Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)

80 lat temu, 29 listopada 1933 roku na świat przyszedł John Mayall, nazywany często ojcem białego bluesa. To właśnie jemu poświęcony jest ten odcinek "Przewodnika rockowego".

John Mayall w połowie lat 70. i w 2013 r. - fot. Hulton Archive/Jo Hale
John Mayall w połowie lat 70. i w 2013 r. - fot. Hulton Archive/Jo HaleGetty Images/Flash Press Media

Jest tak, że gdy pojawia się jakiś prawdziwy sukces, dość szybko się okazuje, iż ma on... kilku ojców. Kilku, bo nieczęsto już się zdarza, aby współcześnie, na autentyczne powodzenie zapracował tylko jeden człowiek. To co napisałem, dotyczy bardzo różnych obszarów ludzkiej aktywności (oczywiście poza seksualnej), ale nie dotyczy tego, co określamy słowem sztuka. Bo na jej polu wciąż jest możliwe, aby pojedynczy artysta swoim dziełem zapłodnił wielu innych...

Tak to już jest, że gdy jesteśmy młodzi, najbardziej pociągają nas rzeczy zakazane lub przynajmniej te trudno dostępne. Ponieważ ma być o muzyce, a nie o psychologii, to od razu przejdę do meritum. Otóż wraz z końcem II wojny światowej i coraz szybszym wydobywaniem się Europy z wywołanej przez nią gospodarczej ruiny, nastolatkowie lat 50. i początku lat 60. zapragnęli czegoś więcej, niż tylko prawo do "bezpiecznego życia". Chcieli się bawić i śmiać. A tu, do tego, niezastąpiona była właśnie muzyka. I tak, dzięki radiu oraz marynarzom przywożącym płyty z Nowego na Stary Kontynent, na tym drugim, rozszalała się moda na rock'n'rolla, a zaraz potem na jego korzenie, czyli na bluesa i rhythm'n'bluesa. Tyle tylko, że na tym polu niedoścignionymi mistrzami byli czarnoskórzy mieszkańcy Ameryki Północnej. Stąd też czarni artyści, dotąd traktowani trochę jak przedstawiciele półświatka (tak naprawdę funkcjonujący głównie w enklawie jaką był jazz), nagle zaczęli być cenieni przez mających artystyczne ambicje Europejczyków. Przede wszystkim, choćby za sprawą języka, w Wielkiej Brytanii. W praktyce sprawiło to, że wielu uczniów i studentów, początkowo nieco wstydliwie, wzięło się za granie (oczywiście na swój sposób) obu wspomnianych gatunków. Stąd blisko już było do powstania ich "białych" odmian. Oczywiście, to co napisałem, jest tylko mocno uproszczonym zarysem wydarzeń, które doprowadziły do powstania tego o czym (a właściwiej o kim) będzie za moment.

Dawno, dawno, bo aż 80 (!) lat temu, w angielskim mieście Macclesfield, w hrabstwie Cheshire, pani Beryl Mayall powiła chłopca, któremu wraz mężem Murrayem, nadali imię John. Jego tata był już wtedy gitarzystą i miłośnikiem jazzu oraz bluesa. Dzięki temu, pociecha państwa Mayallów już od najmłodszych lat miała szansę słuchania ulubieńców papy, czyli amerykańskich mistrzów obu tych gatunków. Nic też dziwnego, że Mayall junior już jako dziecko zaczął uczyć się gry na fortepianie, gitarze i harmonijce.

Ponieważ wraz z wybuchem II wojny światowej w Wielkiej Brytanii wprowadzono obowiązkową służbę wojskową (zniesiono ją dopiero w latach 60.), to gdy nasz bohater osiągnął odpowiedni wiek, trafił "w kamasze". A ponieważ w 1950 r. Brytyjczycy zaangażowali się w wojnę w Korei, młody Mayall trafił na dwa (lub w innych wersjach na trzy) lata do tego kraju. I to właśnie wtedy, w czasie jednego z urlopów (w Tokio), kupił sobie wymarzony instrument - gitarę elektryczną. Po powrocie do ojczyzny, John trafił w mury Manchester College of Art, gdzie uczył się plastyki i grafiki użytkowej. Dzięki takiemu profilowi wykształcenia po ukończeniu studiów dostał interesującą pracę scenografa. Ale już wtedy uświadomił sobie, że bardziej niż sztuki piękne czy teatr, pociąga go muzyka. Bo tą zajmował się już wtedy niemal zawodowo, gdyż jeszcze w czasie studiów założył zespół Powerhouse Four (z którym zarabiał grając do tańca). W 1962 roku Mayall wszedł w skład grupy The Blues Syndicate, z którą pewnego dnia dostrzegł go jeden z prekursorów (pradziadów) europejskiego bluesa i jazzu - Alexis Korner. To właśnie Korner przekonał młodego muzyka do ostatecznego porzucenia plastyki i przeniesienia się na stałe do Londynu. Był rok 1963.

Po krótkim okresie adaptacji (pomógł mu w niej Korner), już pod koniec roku John Mayall uruchomił pierwszą wersję swojej, jak się później okazało, sztandarowej formacji - The Bluesbreakers. Grał w niej m.in. basista John McVie. Już wiosną 1964 r. nowy band zarejestrował swojego pierwszego singla - "Crawling Up A Hill" / "Mr. James" (tytułowy z niego utwór nagrała też na swoim debiutanckim albumie Katie Melua), a potem, w grudniu, swój debiutancki LP "John Mayall Plays John Mayall". Natomiast - co miało wielki wpływ na dalsze losy Mayalla, w kwietniu 1965 r., do jego zespołu dołączył "niejaki" Eric Clapton, niedawno jeszcze gitarzysta The Yardbirds.

W następnym roku w Bluesbrakers mocno się kotłowało, bo Clapton pojechał na wakacyjną chałturę do Grecji (zastąpił go wówczas młody zdolny - Peter Green), a na miejscu McVie na jakiś czas pojawił się Jack Bruce. Natomiast, gdy kanikuła się skończyła, Eric wrócił do Johna i przygotował oraz ograł z nim materiał, który w 1966 r. trafił na ich album-legendę - "Blues Breakers With Eric Clapton". Zanim jednak krążek trafił do sklepów, Clapton ostatecznie rozstał się z Mayallem, bo wraz z Jackiem Bruce'em i Gingerem Bakerem uruchomił pierwszą supergrupę w historii rocka - Cream!

Choć utrata Claptona była ogromnym ciosem, to jednak John Mayall się nie zniechęcił i namówił do ponownej współpracy, wspomnianego już Petera Greena. Wynik: kolejne arcydzieło - długograj "A Hard Road" (1967). Niestety (?) po jego publikacji, Green, John McVie i grający wtedy w Bluesbreakers na perkusji Mick Fleetwood, postanowili pójść na swoje i założyli zespół, który ochrzcili Fleetwood Mac!

Co miał zrobić Mayall? Oczywiście zaczął od "początku". Tym razem za pośrednictwem ogłoszenia "Melody Maker" pozyskał nowego, zaledwie 18-letniego wioślarza - Micka Taylora, a potem z kilkoma jeszcze muzykami nagrał płytę "Crusade". Za jej sprawą zespół Johna, po raz trzeci z rzędu, znalazł się w pierwszej dziesiątce brytyjskich bestsellerów długogrających!

Jeszcze w tym samym 1967 roku John Mayall nagrał samotnie ascetyczny album "The Blues Alone", a potem pojechał na koncerty do USA. Po powrocie musiał szukać nowego basisty, co sprawiło, że w jego zespole, na krótko, pojawił się bardzo zdolny 15-latek (!) - Andy Fraser. Na krótko, bo już po sześciu tygodniach odszedł, by stać się filarem powstającego wówczas Free. Oznaczało to, że do Bluesbreakers musiał dojść inny muzyk. Tym razem został nim Tony Reeves, który szybko polecił szefowi swojego kolegę - perkusistę Jona Hisemana. To z nimi grupa nagrała kolejny krążek, świetnie przyjęty - "Bare Wires" (68). Niewiele później, Reeves, Hiseman i jeszcze jeden ówczesny współpracownik Mayalla, saksofonista Dick Heckstall-Smith, opuścili swojego szefa i założyli własną formację - jazz-rockowe Colosseum. Natomiast w czerwcu 1969 r. Mick Taylor odszedł, bo dostał propozycję "nie do odrzucenia", został następcą Briana Jonesa w The Rolling Stones!

No ładnie, jestem już w 2/3 opowieści, a dopiero dotarłem do początku drugiej dekady zawodowej działalności Mayalla. Ale ma to o tyle uzasadnienie, że w następnych dziesięcioleciach artysta wciąż, jak to nazwał - wgryzał się w bluesa, ale był już muzykiem do pewnego stopnia "niszowym". I to absolutnie nie ze względu na spadek jego artystycznej formy, czy ze względu na otaczanie się gorszymi muzykami, lecz... bo wraz rozkwitem rocka, blues po prostu przestał być muzyką szczególnie modną. Świat zaczął słuchać rocka progresywnego, jazzu i hard rocka, a potem punka oraz jego emanacji i tak dalej. Ot, życie!

Przełom lat 60. oraz 70. dla Johna Mayalla, to najpierw eksperyment z graniem bluesa "na akustycznie" i bez bębnów, a zaraz potem decyzja o przeniesieniu się na stałe do Stanów. Od tej pory, właściwie przez dziesięciolecia, robił to samo, czyli wciąż nagrywał płyty i dawał koncerty. Ponieważ żył już w kraju, w którym bluesa umie grać prawie każdy, to otaczał się bardzo różnymi instrumentalistami, którzy choć nie zdobywali już takiego rozgłosu jak ich brytyjscy poprzednicy, to jednak doskonale wykonywali ową muzykę. Tylko dla porządku, kilka nazwisk tych, którzy z nim wtedy współpracowali: basista Larry Taylor i gitarzysta Harvey Mandel (obaj m.in. z Canned Heat); skrzypek Don "Sugarcane" Harris (z grupy Franka Zappy) oraz kolejni wioślarze - Walter Trout i Coco Montoya. Muszę też wspomnieć, że od czasu do czasu, dochodziło też do współpracy z dawnymi kumplami, a to z Claptonem, a to Taylorem, a to z McVie.

A ponieważ, jak wiadomo, nic lepiej nie wpływa na wyobraźnię, niż liczby, to kończąc "użyję" kilku: John Mayall dotąd nagrał plus-minus sześćdziesiąt albumów studyjnych; współpracował z plus-minus setką instrumentalistów; dał plus-minus milion (no może trochę przesadzam) koncertów; uszczęśliwiał plus-minus dwie kobiety (eksżony: Pamela i Maggie) oraz dorobił się syna (Gaz), a za jego pośrednictwem... plus-minus sześciorga wnucząt. A do tego, w 2005 roku został kawalerem Orderu Imperium Brytyjskiego!

I żeby było jasne, artysta mimo słusznego wieku zupełnie sobie nie odpuszcza, co pozwoliło na jego występ 2 sierpnia w czasie tegorocznej edycji Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty, a w przyszłym roku (18 i 19 lutego) ma koncertować w warszawskiej Stodole oraz w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu!

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas