Jak Brytyjczycy zdobywali Dziki Zachód
Na początku marca doszło do wręcz historycznego wydarzenia na amerykańskiej liście bestsellerów płytowych, gdzie trzy pierwsze pozycje zajmowały albumy brytyjskich wykonawców. Wcześniej taka sytuacja miała miejsca w czasach wręcz prehistorycznych, bo aż 25 lat temu!
"21" Adele, "Late Nights & Early Mornings" Marshy Ambrosius i wreszcie "Sigh No More" grupy Mumford & Sons. Tak jeszcze niedawno wyglądało podium listy najchętniej kupowanych płyt w Stanach Zjednoczonych - wyglądało bardzo brytyjsko, bo każdy z powyższych wykonawców pochodzi z Wysp. Na zakochanym w rodzimych wykonawcach rynku amerykańskim ta sytuacja wywołała zdziwienie pomieszane z niedowierzeniem. Dlaczego? Bo poprzednio taka sytuacja zdarzyła się 25 lat temu.
Trudny amerykański sen
Amerykańskie media sięgały pamięcią wstecz, ale nawet nie aż o dwie i pół dekady, przywołując tylko rok 1997, kiedy to na pierwszych dwóch miejscach zestawienia znalazły się The Spice Girls z albumem "Spice" i Paul McCartney z płytą "Flaming Pie". A przecież w latach 60. i przez krótki moment w latach 80. Ameryka została dosłownie zdominowana przez wykonawców z Anglii, dla których rynek w Stanach Zjednoczonych zawsze był i wciąż jest najtrudniejszy do zdobycia.
Wystarczy sięgnąć po całkiem świeże przykłady Robbiego Williamsa czy Oasis, które nie tylko w rodzimej Anglii, czy nawet w Europie i innych częściach świata, mają status megagwiazd z dziesiątkami milionów sprzedanych płyt na koncie. A w Ameryce? Robbie Williams stwierdził kiedyś, że jego płyty pojawią się w tamtejszych sklepach muzycznych, gdy sam je tam podrzuci.
Zabawny, ale jednocześnie bardzo gorzki żart, celnie pokazujący jak wybredne są gusta Amerykanów.
Posłuchaj "Telstar" grupy The Tornados:
Powracająca fala
Co ciekawe, zjawisko znane na świecie jako "British Invasion", czyli natężony najazd brytyjskich wykonawców rock'n'rollowych na amerykańskie listy przebojów, było niczym innym, jak tylko powracającą falą. Pod koniec lat 50. zeszłego stulecia zbuntowana amerykańska subkultura związana z czarną muzyką rock'n'rollową i bluesową, zaimponowała foremkowo wychowywanej brytyjskiej młodzieży, która chwyciła za gitary elektryczne.
Minęło jednak kilka lat, zanim brytyjscy artyści trafili na listy przebojów. Ale jak już trafili, to znaleźli się na kartach historii. Pierwszym wyspiarskim singlem, który trafił na szczyt amerykańskiej listy przebojów, był instrumentalny utwór "Telstar" grupy The Tornados. Był rok 1962, a prawdziwa inwazja miała dopiero za sprawą czterech chłopaków z Liverpoolu.
Za początek "brytyjskiej inwazji" winić można telewizyjnego prezentera stacji CBS Waltera Cronkite'a, który w grudniu 1963 roku w programie "Evening News" opowiedział o zjawisku zwanym Beatlemanią, które zawładnęło Wyspami Brytyjskimi, a jeszcze nie dotarło na drugą stronę Atlantyku. Jeszcze, bo już po programie licząca jedynie 15 wiosen niejaka Marsha Albert wysłała list do lokalnej rozgłośni radiowej, który cytowany jest do dziś. A raczej jego najważniejsze zdanie: "Dlaczego nie możemy mieć takiej muzyki tutaj w Ameryce?".
Zafascynowaną The Beatles nastolatkę zaproszono do rozgłośni radiowej, gdzie zapowiedziała "I Want to Hold Your Hand". A później urwały się telefony, a ze sklepów płytowych poznikały single Liverpoolczyków...
The Beatles wykonują "I Want to Hold Your Hand" w programie "The Ed Sullivan Show":
Hasło: British Invasion. Odzew: Beatlemania
Po raz pierwszy sformułowania "brytyjska inwazja" użyto podczas znanego nam już programu "Evening News" w lutym 1964 roku. Jak stwierdził reporter stacji telewizyjnej, hasłem tej operacji brzmi Beatlemania. To właśnie Fab Four wyłamali drzwi całej rzeszy brytyjskich wykonawców, występując w programie "The Ed Sullivan Show", który miał blisko 50-procentową oglądalność. A kilka tygodni później pięć piosenek The Beatles zajęło pięć czołowych miejsc na amerykańskiej liście przebojów. Tego wyczynu nie powtórzył już żaden innych artysta.
Otwartymi szeroko przez Johna, Paula, George'a i Ringo drzwiami dosłownie wlały się całe zastępy brytyjskich artystów, którzy niepodzielnie zawładnęli amerykańskimi notowaniami przebojów i bestsellerów płytowych. Byli to m.in. Dusty Springfield, Chad & Jeremy, Peter and Gordon, The Animals, Manfred Mann, Petula Clark, Freddie and the Dreamers, Herman's Hermits, The Rolling Stones, The Troggs czy Donovan. To niesamowite, ale każdy z tych wykonawców miał co najmniej jeden Numer Jeden na amerykańskiej liście przebojów! Tego honoru nie dostąpili m.in. The Kinks, The Zombies czy The Who, ale pisząc o "British Invasion" nie można nie wspomnieć o tych wykonawcach.
Jak przy okazji każdej muzycznej mody, za przebojami szły trendy w modzie. Amerykanie zadeklarowali bowiem, że londyńska Carnaby Street to epicentrum mody. A grzeczny-niegrzeczny styl brytyjskich muzyków (eleganckie garnitury, ale zmierzwiona grzywka) stawiano w kontrze do nudnego stylu amerykańskich mieszczuchów.
The Animals i "House Of The Rising Sun":
The Beatles, NYC i JFK
"Brytyjska inwazja", przynajmniej ta pierwsza, zakończyła się w roku 1967, kiedy to pojęcie muzyki rockowej - zarezerwowane wówczas dla wyspiarskich wykonawców - stało się dobrem ogólnoświatowym.
Ta druga miała miejsce w latach 80. i związana była z rosnącą popularnością raczkującej wówczas stacji MTV. To dzięki tej muzycznej telewizji do Ameryki dotarła fala brytyjskich zespołów nowofalowych i postpunkowych (The Police, The Pretenders, Elvis Costello czy Duran Duran).
Jednak po latach myśląc o "British Invasion" już zawsze przed oczami pojawiać się będzie zdjęcie The Beatles wysiadających z samolotu na nowojorskim lotnisku im. Johna F. Kennedy'ego w 1964 roku.
Artur Wróblewski