Reklama

Grunge'u żal

Drugi dzień Szczecin Rock Festivalu, choć artystycznie ciekawszy niż pierwszy, przyciągnął mniejszą publiczność. Nawet Chris Cornell, głos Soundgarden i Audioslave, nie pomógł. Ciekawe, gdzie się podziali ci wszyscy fani grunge'u, których codziennie mijam na ulicach. Czekacie na przyjazd Nirvany?

Na koncercie Izraela, który otwierał drugi dzień pierwszej edycji szczecińskiej imprezy, pod sceną nie było zbyt tłoczno. Było nawet sporo miejsc leżących i znaleźli się tacy, którzy skwapliwie z tej okazji do sjesty korzystali. Widać nie wszystkim "jest potrzebna duchowa rewolucja". A już bez ironii, trochę szkoda, że moda na reggae jest zbyt świeża, albo młodzi fani gatunku zbyt leniwi, by dotrzeć do - nomen omen - korzeni. Izrael zasługuje na więcej.

Lipali zaczęli od "Noża". Chyba po to, by poderwać śpiochów, a żarłoków odciągnąć od budek z kiełbaskami. Udało się. Pod scenę doszusował niezbyt jeszcze imponujący pod względem liczebności, za to bardzo głośny tłumek. Po środowym koncercie Limp Bizkit chciałem zapisywać polskich muzyków do profesora Dursta na lekcje zachowania na scenie. Fred z kolei mógłby się nauczyć od Lipali, jak wyjść poza nu-metalowe schematy, jak dodać tej muzyce kolorów.

Reklama

Na Myslovitz tłum zgęstniał. Nic dziwnego, to przecież zespół, który nagrywa fajne płyty. W dodatku z prawie każdej z nich dało się wykroić kilka ładnych piosenek do radia. Ale Myslovitz na koncertach jest inny. Niegrzeczny. Grają z nerwem, szorstko, pozwalają sobie na więcej. W Szczecinie zaczęli od piosenek, choć największe radiowe megahity pominęli, jak poprzedniego dnia Hey. Końcówka koncertu to jednak był już trans, sprzęgi, zgrzyty i improwizacje. A może była to po prostu spontaniczna reakcja zespołu na deszcz, który właśnie zaczął siąpić? Tak czy owak, ze złością im do twarzy. Zabrakło nawet zwyczajowej "Peggy Brown" na koniec. No i dobrze, Peggy zrobiła swoje, Peggy może odejść... Publiczność była tak oszołomiona hałaśliwym popisem Myslovitz, że minęło parę minut, zanim ochłonęła i zaczęła skandować nazwę grupy. Za późno. Scenę zdążyli opanować panowie z Eski i ich dowcipy.

Manic Street Preachers wkroczyli na scenę przystrojoną wielką reprodukcją okładki ostatniej płyty i nie był to miły widok. Dla przeciwwagi na statywie mikrofonowym Nicky'ego Wire'a zwisł, jak zwykle zresztą, różowo-biały boa. Warto też było zwrócić uwagę na prawe ramię marynarki Nicky'ego, a konkretnie na naszywkę z syrenką i podpisem "Warszawa". Ale na tym koniec ekstrawagancji... Zaczęli od "Motorcycle Emptiness", co uradowało tylko garstkę wiernych fanów. Sięgnęli więc po coś świeższego - "Your Love Alone Is Not Enough" - i to był dobry wybór, mimo nieobecności Niny Persson (jej partie na koncertach śpiewa James). Tak było do końca koncertu - klasyczne utwory sprzed lat przeplatali z nowszymi, w tym przejmującymi kompozycjami z najnowszej, wyśmienitej płyty "Journal for Plague Lovers". Przyjęci zostali ciepło, ale bez entuzjazmu. A szkoda, bo to nieślubne dziecię The Clash i Guns N'Roses było najlepszym zespołem, jaki wystąpił na pierwszej edycji Szczecin Rock Festival.

Najlepszym wokalistą imprezy za to był, bez cienia wątpliwości, Chris Cornell. Gdy wchodził na skąpaną w błękicie scenę - odziany w biały podkoszulek i brązową kurtkę, znów długowłosy, przystojny niczym filmowy amant - towarzyszyło mu "Black Hole Sun" w wersji á la Apocalyptica. Zaczął jednak od nieciekawych nowości. "Part of Me", "Time", "Enemy" - wszystko to, z ostatniej płyty, tej dziwacznej hybrydy pophopowych bitów Timbalanda z jego zduszonym pokrzykiwaniem.

W rockowych aranżacjach, w sosie z gitarowych riffów i z prawdziwymi bębnami, zabrzmiały lepiej niż na "Scream", ale koncert na dobre rozpoczął się dopiero od "No Such Thing". Dopiero wtedy Chris zaśpiewał pełną piersią, pokazał na co go stać, a fani spod sceny odpowiedzieli pięknym za nadobne, reagując odpowiednio gorąco. Jak można się było spodziewać, Cornell przygotował na ten wieczór bardzo zróżnicowany materiał, nie zabrakło nawet "Hunger Strike" z repertuaru Temple Of The Dog. Największe szaleństwo było, co oczywiste, przy utworach Soundgarden i Audioslave. O ile jednak z numerami tego pierwszego zespół akompaniujący Chrisowi radził sobie całkiem nieźle - doskonały "Spoonman" z solówką perkusyjną i cytatem z "Good Times, Bad Times" Zeppelinów! - o tyle numerom Audioslave trochę brakowało mocy. Cóż, takiego dynamitu jak sekcja rytmiczna Wilk/Commerford i takiego charakterystycznego gitarzysty jak Morello nie da się łatwo zastąpić. Co nie zmienia faktu, że to był dobry koncert i godny finał debiutu Szczecina na festiwalowej mapie Polski. Trzymam kciuki za kolejną edycję. Było nieźle, apetyty fanów rocka zostały rozbudzone. Czekamy dalszy ciąg...

Jarek Szubrycht

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: publiczność | Myslovitz | rock | Szczecin
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy