"Cichy Beatles", który nie chciał być Beatlesem
John, Paul, Ringo i - zazwyczaj na końcu - George. Ale to właśnie "cichy Beatles" - jak mówiono o George'u Harrisonie - nagrał album, który okazał się być najlepiej sprzedającą się płytą solową spośród wszystkich nagranych przez "Fab Four" po zawieszeniu działalności zespołu. Wielu uważa również, że najlepszą.
Mija właśnie 9. rocznica śmierci artysty i okrągła, 40. rocznica premiery potrójnego albumu "All Things Must Pass".
Zmarły 29 listopada 2001 roku George Harrison, choć występował w największym zespole na świecie, do końca nie był z tego powodu szczęśliwy. Dlaczego?
- On miał niesamowitego pecha, bo był w zespole z dwójką najlepszych i najwybitniejszych kompozytorów muzyki rozrywkowej XX wieku: Johnem Lennonem i Paulem McCartney'em - mówi w rozmowie z INTERIA.PL Piotr Metz, dziennikarz muzyczny i wielki znawca The Beatles. - Gorzej już chyba być nie może. Przepchać się ze swoim materiałem w takiej sytuacji, to był trochę problem - dodaje Metz.
Na szczęście dla fanów, George Harrison postanowił w końcu opublikować pisany latami do szuflady materiał. Jak się okazało - materiał genialny, wart arcydzieła zajmującego aż trzy płyty winylowe.
Wybuch
- Płyta "All Things Must Pass" była wybuchem tego wszystkiego, co się nie zmieściło u Beatlesów. Chyba dlatego to był potrójny album, choć jedna z tych płyt zawiera studyjne improwizacje. Duża część materiału na "All Things Must Pass" to rzeczy, które The Beatles nie kupili na swoje płyty - opowiada Metz. A były to utwory pochodzące nawet z roku 1966 (jak "The Art of Dying" czy singlowy "Isn't It a Pity").
Oczywiście, Lennon i McCartney umieszczali niektóre utwory Harrisona na płytach zespołu. Przecież to George jest autorem takich klasyków z repertuaru "Czwórki", jak "Here Comes the Sun", "Something" czy "While My Guitar Gently Weeps". To on jako pierwszy w historii muzyki rockowej artysta, wykorzystał indyjski instrument sitar w kompozycji "Norwegian Wood", pochodzącej z albumu "Rubber Soul" (1965). Wreszcie to "cichy Beatles" zainteresował pozostałych członków zespołu indyjskim mistycyzmem, rozszerzając ich horyzonty kulturowe i światopoglądowe, a sam zaczął praktykować hinduizm.
Jego wpływ na The Beatles nie był oczywiście tak znaczący, jak Johna i Paula. Jednak bez George'a największa grupa wszech czasów byłaby zjawiskiem zdecydowanie innym, być może nie tak doniosłym. Tezę o przysłoniętej przez Lennona i McCartney'a wyjątkowej osobowości Harrisona, najlepiej potwierdza zawartość jego pierwszej solowej płyty wydanej po rozpadzie "Fab Four".
Posłuchaj "Here Comes the Sun":
Dylan, Clapton, Collins, a nawet Lennon
"All Things Must Pass" bynajmniej nie był pierwszym solowym albumem Harrisona. Przed rozpadem The Beatles w 1970 roku, gitarzysta opublikował dwie, w dużej mierze instrumentalne, płyty: "Wonderwall Music" i "Electronic Sound". Jednak to potrójny longplay "All Things Must Pass" jest uznawany za prawdziwy debiut artysty. Debiut, który przyniósł mu uznanie krytyków i solowy sukces komercyjny, bez Johna, Paula i Ringo, choć ten ostatni brał udział w sesji nagraniowej płyty. Sesji, podczas której wraz z dwoma Beatlesami pracował prawdziwy tłum gwiazd. Byli to między innymi Eric Clapton z grupą Derek And The Dominos, Alan White (wówczas został perkusistą grupy Yes), Gary Brooker z Procol Harum, czy muzycy formacji Badfinger.
Jeszcze ciekawiej prezentuje się lista artystów, którzy wzięli udział w sesji nieoficjalnie. Wśród nich znaleźli się: młody Phil Collins, który zagrał na bongosach, Maurice Gibb z Bee Gees, czy Bob Dylan, przyjaciel George'a Harrisona. Wspomniany wcześniej Alan White twierdzi nawet, że w znanym studiu Abbey Road w Londynie pojawił się nawet sam John Lennon, który miał zagrać w utworze "If Not For You"!
Wielka osobowość pojawiła się również po drugiej stronie stołu mikserskiego. "All Things Must Pass" współprodukował bowiem legendarny, choć dziś owiany złą sławą (odsiaduje wyrok za zabójstwo aktorki Lany Clarkson), producent Phil Spector. To on nadał płycie charakterystyczny dla własnych produkcji z tamtych lat pogłos, zwany "ścianą dźwięku".
Co chyba ważniejsze, muzycy podkreślali znakomity twórczy i zarazem bardzo przyjazny klimat, jaki George Harrison wytworzył w studiu nagraniowym. Jakżeż różny od gęstej atmosfery panującej podczas nagrań ostatnich płyt The Beatles. "Chciał, by każdy z nas zrobił coś w każdym z utworów" - wspomina uczestnik tamtej sesji, Bobby Whitlock z zespołu Derek And The Dominos.
Posłuchaj "What is Life" z albumu "All Things Must Pass":
Przebój i proces
Wkrótce po premierze album "All Things Must Pass" zdobył olbrzymią popularność, co można było uznać za pewną niespodziankę. Duża w tym zasługa popularności singla "My Sweet Lord", który stał się światowym przebojem Numer Jeden. Z jednej strony piosenka wyniosła George'a Harrisona na szczyt, gdzie tym razem znalazł się już bez kolegów z The Beatles. Z drugiej strony, za sprawą właśnie "My Sweet Lord", artysta wpadł w duże kłopoty. Wydawcy pochodzącego z 1963 roku utworu "He's So Fine" grupy The Chiffons oskarżyli bowiem Harrisona o plagiat. Po trwającym wiele lat procesie, ostatecznie Beatles przegrał sprawę. Sąd uznał, że artysta "niechcący" skopiował przebój z 1963 roku.
Gitarzysta ciężko przeżył walkę w sądzie o własną kompozycję. Jak wspominał z goryczą w autobiografii "I Me Mine", przedstawiciele The Chiffons dosłownie rozłożyli "My Sweet Lord" na części pierwsze, by wykazać podobieństwo z "He's So Fine". Sprawa dotarła do granicy absurdu, a sam Harrison w pewnym momencie "zaczął wierzyć, że być może oni rzeczywiście są właścicielami tych nut". Nonsensowny proces George skomentował utworem "This Song", który ilustrował zabawny teledysk, nakręcony w sali sądowej.
Już po wyczerpującym procesie, Harrison znalazł prosty i jakże skuteczny sposób na rozwiązanie problemu. Zdecydował się nabyć prawa do publikacji "He's So Fine", tym samym wybijając z ręki broń tym wszystkim, którzy planowali po raz kolejny pozwać autora "My Sweet Lord".
Proces nie przeszkodził albumowi "All Things Must Pass" w podbiciu najważniejszych list bestsellerów płytowych na świecie. By ukazać ogrom sukcesu potrójnej płyty, wystarczy napisać, że album trafił na szczyty zestawień w dwóch najważniejszych dla przemysłu muzycznego krajach: w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych, gdzie dumnie dzierżył miano Numeru Jeden przez zawrotne - odpowiednio - osiem i siedem tygodni. Nic dziwnego, że do dziś "All Things Must Pass" jest najlepiej sprzedającym się albumem solowym Beatlesów. Niewątpliwie na twarzy George'a Harrisona, przez lata przytłumionego osobowościami Johna Lennona i Paula McCartney'a, rysowało się uczucie satysfakcji. I choć "All Things Must Pass" jest niewątpliwie klasykiem, to jednak płyty nie wymienia się jednym tchem np. z "Imagine" Johna Lennona. Zresztą specyfikę albumu znakomicie oddaje zestawienie angielskiej gazety "The Guardian", która umieściła album George'a Harrisona na 9. miejscu listy "100 albumów, które nie pojawiły się na innych listach 100 najważniejszych albumów wszech czasów".
George Harrison wykonuje "My Sweet Lord":
Mocne otwarcie, unikatowa historia
"All Things Must Pass" był bardzo wyrazistym akcentem, którego później Harrisonowi nie udało się przebić. Choć przecież ma na koncie takie osiągnięcia, jak niezapomniany charytatywny koncert dla Bangladeszu, czy stworzenie super super-grupy Traveling Wilburys. Oddajmy ponownie głos Piotrowi Metzowi:
- Rzeczywiście, on bardzo mocno zaczął karierę solową: płytą "All Things Must Pass" i koncertem dla Bangladeszu. A później już było de facto tylko gorzej - komentuje znawca twórczości The Beatles, podkreślając jednak doniosłość charytatywnej akcji Harrisona.
- Koncert dla Bangladeszu był absolutnie nowatorskim pomysłem, jak na tamte czasy. Przecież Live Aid zorganizowano wiele lat później. To Harrison wymyślił ideę charytatywnego koncertu, podczas którego muzycy pomagają. To był jego autorski pomysł, od którego wszystko się zaczęło - podkreśla dziennikarz.
Niewątpliwie artystycznym i show-biznesowym wydarzeniem było stworzenie w 1988 roku projektu Traveling Wilburys, którego skład przyprawiał o zawroty głowy. Przypomnijmy, że w tym zespole obok Harrisona występowały takie osobowości, jak Bob Dylan, Roy Orbison, Tom Petty i Jeff Lynne. Artystyczna konfiguracja przerastająca najśmielsze marzenia!
- Chyba tylko on mógł sobie pozwolić na stworzenie takiego projektu - zespołu z Dylanem, Orbisonem, Pettym i Lynnem. Harrison był postacią, która potrafiła włożyć do takiego wesołego projektu Dylana, który zazwyczaj w takich przedsięwzięciach nie brał udziału. To absolutnie unikatowa historia. Zresztą ich album to jedna z najlepszych rzeczy, jakie zrobił w swej karierze solowej - podkreśla Metz.
Zobacz gwiazdorskie Traveling Wilburys w przeboju "Handle With Care":
Beatles, który nie chciał być Beatlesem
Powróćmy jeszcze do czasów, gdy George Harrison występował z The Beatles. Artysta wielokrotnie dawał do zrozumienia, że niekomfortowo czuje się w skórze "Fab Four". Zresztą już w 1969 roku odszedł z The Beatles. Fakt, że jedynie na 12 dni, ale zdobył się na krok, o którym większość muzyków będących w największym zespole na świecie nawet nie odważyłaby się pomyśleć.
- Miał chyba problem z marką i firmą The Beatles, którą uważał za sztuczny twór, bo on się Beatlesem zupełnie nie czuł. Strasznie się od tego odżegnywał - ocenia Piotr Metz.
Nie powinno zatem nikogo dziwić, że gitarzysta z niekłamaną ulgą przyjął rozpad The Beatles. "Powinniśmy to zrobić wcześniej" - komentował zakończenie działalności zespołu. Zespołu, w którym z wielu powodów, nie do końca sprawiedliwie, pełnił rolę tego ostatniego, "cichego Beatlesa".
- O ile Harrison był być może najmniej znanym z The Beatles, bo Ringo Starr jest jednak celebrytą, to był bardzo ceniony w środowisku muzyków. Był uznanym instrumentalistą i kompozytorem - podkreśla Metz.
George Harrison dożył 30. rocznicy premiery "All Things Must Pass", swojego najwybitniejszego dzieła. Dzieła, którego nie bał się skrytykować po trzech dekadach twierdząc, że w muzyce słychać "zbyt wiele echa". Artysta zmarł rok i dwa dni później, 29 listopada 2001 roku na raka płuc.
Artur Wróblewski