To najlepsze polskie płyty w 2024 roku. "Słuchacze nie będą na to gotowi"
Oprac.: Tymoteusz Hołysz
Polska scena muzyczna w ostatnich latach kwitnie w zawrotnym tempie. Ten rok był szczególny pod względem wielkich premier. Jakie albumy najbardziej zachwyciły redakcję? Oto top polskich albumów wydanych w 2024 roku.
Oliwia Kopcik
Zawsze, kiedy mam wybrać jedną rzecz spośród kilku dobrych, kłócę się ze sobą, wybieram konkretny tytuł, potem stwierdzam, że no, ale reszta też zasługuje i znów się ze sobą kłócę. Muszę więc wymyślać sobie kryteria, których będę się trzymać i tłumaczyć swój wybór. Bo przecież 2024 rok dla polskiej muzyki był naprawdę fajny. Było „Polish Sweethearts” od The Bullseyes, Wczasy, Izzy and the Black Trees, „Zgłowy” Zalewskiego, „Kasia i Błażej” Nosowskiej i Króla (o którym miałam burzliwe dyskusje, ale mi tam siedzi), „The Cinnamon Show” od Cinnamon Gum, w którym się zakochałam, Cool Kids of Death wrócili z „Origami”, wybitnie radosny Happysad, „2” Jucho… Naprawdę nie narzekałam, że nie ma czego słuchać.
Zatem - kryteria: płyta, którą mocno skatowałam zaraz po premierze, teksty trafiają do mojej głowy i mimo przesłuchania albumu miliony razy, nadal do niego wracam. Na placu boju zostały mi wtedy dwie pozycje: Kast. i „Daj spać” oraz „Matka” duetu Matylda/Łukasiewicz. Ostatecznie wybieram tę drugą. Za teksty, niebanalność i to, że na żywo te piosenki brzmią jeszcze lepiej. Kast. natomiast dostaje ode mnie tytuł „Odkrycia Roku 2024”.
Michał Boroń
W latach 90. za kobiece oblicze polskiego pop-rocka odpowiadały Kaśka Nosowska, Kasia Kowalska czy Edyta Bartosiewicz. Kiedyś to były czasy, teraz... też są. Kaśka Sochacka niby jest "Ta druga" (bo druga płyta), ale dla mnie w tym roku jest "ta pierwsza". Niektórzy kręcą nosem, bo "Kortez w spódnicy", jednak teraz równie dobrze można by o nim mówić "Kaśka Sochacka w spodniach".
Te słodko-gorzkie opowieści o miłości, rozczarowaniach, relacjach i przeszkodach najwyraźniej trafiają nie tylko do mnie - na wyprzedanych koncertach można zobaczyć tych, którzy właśnie się mierzą z pierwszymi związkami, a także tych starszych, którzy już wielokrotnie przerabiali tego typu rozterki. Jeśli wydaje się wam, że "znowu te smuty", to idźcie koniecznie zobaczyć, jak Sochacka wypada na żywo, bo dzieje się tam naprawdę sporo. Kluby stają się już dla niej za małe, wkrótce pewnie zawita na areny.
"Umiem sobie to wyobrazić
Oboje mamy siwe włosy
Ty jesteś chudy jak szczypiorek
Bo ciągle palisz papierosy" - śpiewa Kaśka w piosence"Komary", a mi wciąż wydaje się, że czuję w powietrzu przemijający zapach końca lata.
Tymoteusz Hołysz
"Jestem krecikiem, bo kocham podziemie". Te słowa idealnie opisują zarówno moje osobiste preferencje, jak i krążek o którym mowa. TONFA - "TRZECIA SZYNA" jest płytą, która udowadnia, że Polska scena undergroundowa to coś więcej niż chłopaki z osiedli. Choć spotykałem się ze stwierdzeniami, że nie potrafią rapować i ich muzyka ma niewiele wspólnego z rapem, ten krążek udowadnia, że jest zupełnie inaczej. Już pierwsze dźwięki albumu wprowadzają słuchacza w świat estetycznie obskurny. New schoolowa produkcja połączona ze old schoolowymi skreczami jasno daje znać, że to nie będzie kolejna przewidywalna przeprawa.
Dla mnie pierwsze skrzypce gra tu produkcja garściami czerpiąca od twórców takich jak Burial czy Injury Reserve. Warto jednak zaznaczyć, że te inspiracje zakopane są głęboko pod warstwą oryginalnej stylówki. Do tego dochodzi nawijka rodem z Molesty i mamy album, który jest swego rodzaju frankensteinem sklejonym z różnych gatunków, w którego sercu wciąż gra hip-hop. "Nie chodzi mi o przekaz, tylko o to, co odczuwalne", a TONFĘ bez dwóch zdań poczujecie i zapamiętacie na długo.
Bartłomiej Warowny
Mówią, że brak oczekiwań i kompletne zaufanie procesom twórczym przynoszą najlepsze skutki, nawet, gdy mówimy o końcoworocznych muzyczych podsumowaniach. I rzeczywiście, chyba mają rację, bo gdyby ktoś mi rok temu powiedział, że w 2024 roku będę zapętlał krążek Natalii Szroeder, raczej przeszedłbym obok takiego stwierdzenia niewzruszony. Choć "Pogłos" w istocie podniósł poprzeczkę w polskim, właśnie - niepopie, bo próżno było szukać utworów Natalii w radiu - to ten projekt pokazał, na co ją stać. A, jak można było usłyszeć w "Powinnam?" i "Poganiankach", stać ją na naprawdę wiele.
Pierwszy zwiastun albumu "REM" otrzymaliśmy w kwietniu. "Północ" wbiła się w środkowy miesiąc wiosny niby cierń, który, zamiast napawać optymizmem, rani wyrzutami i nierozpracowanym żalem. Pierwszy singiel projektu nie miał nic wspólnego z radiówką - komercja przegrała tym razem ze szczerością, aby potem zrobić miejsce na weselsze momenty z płyty.
"REM" stawia marzenia senne w zagubionym świetle. Przecież każdy czuł się kiedyś niezrozumiany, gorzki, sam, ale nie samotny. I choć tej właśnie samotności próżno szukać na albumie ("Sama na planecie" burzy własną tezę), można wysnuć wniosek, że na koniec dnia to my decydujemy o nas samych. Dla niektórych to wyłuskany frazes, ale tak rzeczywiście jest. Na "REM" nie brakuje popowych numerów, które trzymają cały projekt w ryzach. Gdy robi się wolniej, tym samym robi się cieplej. I właśnie dlatego pod koniec roku warto odpalić pomiętą "Pętlę", "Zwierzęta nocy" czy "Ty się nie bój" o kaszubskim sznycie, bo 2024 rok był czasem czerwieni i wiecznego słońca.
Weronika Figiel
Ten rok w środowisku polskiej muzyki mogłabym nazwać rokiem dobrych EP-ek i singli. Jestem przekonana, że to moja osobista perspektywa, bo powstało setki przyjemnych i wybijających się albumów. Trudno było mi jednak usiąść nad czymś długim i przesłuchać w całości, od początku do końca. Stawiałam więc na krótsze formy i tak oto na ratunek przyszła mi "EP" od weteranów sceny alternatywnej - VHS. O dziwo, jest to ich pierwsze wydawnictwo, więc można nazwać je wyczekanym. Sześć różnych piosenek, zachowanych w charakterystycznym retro klimacie chłopaków, ale też pokazujących cały przekrój ich kilkuletniej przeprawy przez muzyczną dżunglę.
Wraz z początkiem grudnia, idealnie na podsumowanie roku, wbiła się także Ofelia ze swoją EP-ką "CRUSH". Ubóstwiam jej twórczość od dawna, a z każdym kolejnym krążkiem zaskakuje mnie jeszcze bardziej. Gitarowe brzmienia, w których nie brakuje muzycznej agresji i próby policzenia się z otaczającą rzeczywistością, a do tego ten głos, który Ofelia wydobywa chyba z samych lędźwi.
Jeden tegoroczny album długogrający skradł moje serce na tyle, że zapętlałam go całego na słuchawkach, nie wybierając sobie pojedynczych ulubieńców. Krzysztof Zalewski i jego zrzucenie wszystkiego, co mu leżało na sercu (i na głowie). "ZGŁOWY" zdefiniowało mój 2024 rok, a po usłyszeniu tego materiału na żywo jeszcze bardziej zakochałam się w szczerych piosenkach o miłości i złamanym sercu. Kupił mnie już tytułowym singlem z płyty, mieszając w nim brzmienia "starego Zalewskiego" z nutką nowoczesności i hip-hopowym zapałem. Udało mu się na tym albumie stworzyć spójną opowieść i wrócić nieco klimatem do mojego ukochanego "Złota", nie zapominając przy tym o "Zabawie". Nie zabrakło romantycznej ballady, bez której żaden rockowy album nie może istnieć ("Kochaj"). Zalewski zaskoczył też piosenką filmową ("Uciekaj"), nostalgiczną odą do młodości ("Nastolatek") i osobistą rozmową z bliską mu osobą ("O mamie"). Mój osobisty ulubieniec to "O deszczu", w którym, powtarzany jak mantra, wers "Lepiej chodźmy się kochać" prowadzi mnie przez ten rok.
Rafał Samborski
Jest taki klasyczny żart w środowisku hip-hopowym, brzmiący „To jest album konceptualny – koncept polega na tym, że raper nie potrafi rapować”. I co by nie mówić, brzmiało to jak definicja rapu eksperymentalnego w Polsce. A tu proszę: 2K88 (niegdyś znany jako Etamski i 1988 z Synów) wziął ze sobą Hadesa oraz Kosiego z JWP, czyli MCs z prawdziwego zdarzenia, a ci porozlewali swój styl na bitach powyciąganych z zakurzonych piwnic Wielkiej Brytanii. Pełno tu syntezatorów, głębokich basów, połamanych bębnów (chociaż mamy też drumlessowego "Batmana") i bardzo tradycyjnego, mocno osadzonego na bitach rapowania. STRATA - "SUBARU" to rzecz dla wszystkich tych, którzy zachwycają się płytami JPEGMafii oraz Danny’ego Browna, szukają czegoś świeżego brzmieniowo, a jednocześnie odwołującego się do hip-hopowej tradycji. Od początku było wiadomo, że słuchacze nie będą na to gotowi, ale kiedy łeb buja mi się sam do jungle’owego bitu w "Kwicie" to wiem z miejsca, że totalnie nie o to chodziło.
Damian Westfal
Choć to nie debiut dla tej Pauli Romy, to właśnie w tym roku stała się moim odkryciem. Poznałem ją dokładnie na premierze "Ta, co płonie z Miłości". Była jeszcze wtedy w ciążowym brzuchu. Teraz jest, już jako szczęśliwa matka, po "płonącej trasie". Mówi się, że nie ocenia się płyty po okładce, ale tylko spójrzcie na te tytuły utworów. "Mruga mi serce"? "Czułe przestrzenie"? "Niebo przecieka"? No brzmi jak świetny plan na jesienny, nastrojowy wieczór pod kocem. Taki też jest głos Pauli – kojący. A sam album odważny w brzmieniu – to pogranicze alternatywnego popu, bluesa i soulu. Nie zapomnijmy o tym, że Paula dołącza do swoich albumów autorski przepiśnik "aROMAtycznie", a to zasługuje u mnie na dodatkowe punkty poza kategorią. Dziękuję, Paula, za Twoją pyszną muzykę.
Piotr Witwicki
Poprzednie płyty Błota nie schodziły z wysokiego poziomu, ale z dzisiejszej perspektywy brzmią, jak przygotowania do nagrania tego dzieła. Bo "Grzybnia" ma wszystkie zalety wcześniejszych wydawnictw, ale nie ma ich wad. Przede wszystkim muzykom udało się uzyskać na płycie, to co jest ich największą zaletą w czasie gry na żywo: swobodę. Płyta ma luz i przestrzeń. Zaczyna się nastrojowo, bywa hip- hopowo, ale i dziko. Elektronika w tle daje dodatkowego kopa. Formuła koncept albumu jest tutaj siłą. Wynikające z tego założenia ograniczenia sprawiają, że zespół nie odpływa za daleko i mimo różnorodności album jest spójny. Nawet jeśli w "Szatanie" robi się niemal pierwotnie, to utwór nie gryzie się z bujającym wcześniej "Shiitake".
"Grzybnia" to jazz, który jest świetnym towarzyszem w czasie drogi, ale i można się w nim zanurzyć. Najbardziej zresztą polecam ten drugi sposób podejścia do niego. Potraktować, jak medytację w tle której znajduje się naturalna sieć powiązań, którą mają grzyby. To tło koncepcyjne tło albumu nie jest jednak niezbędne do obcowania z nim. Ta muzyka wciąga na każdym poziomie. Zresztą Błoto dało w mijających miesiącach nie tylko najlepszy album, ale i mój koncert roku grając kawałki J Dilli w Jassmine.