Kolędowa płyta Mosaic to więcej niż miłe tło do metodycznego nażerania się czy upominek dla babci. Dzięki temu albumowi ze świąt wydobędziemy jeszcze trochę magii.
W mojej rodzinie hymnem końca grudnia był "Bóg się rodzi" w wykonaniu Mazowsza. Cierpiałem w milczeniu, dopóki syn nie usłyszał tej wersji. Zrobił wówczas wielkie oczy i wydukał przerażony: "Tato, to olbrzymy śpiewają". Zmusił nas do poszukiwania alternatyw. Nie chcieliśmy dać zarobić chałturzącym gwiazdom, gotowym zagłaskać utwory na śmierć, nie przypadły nam do gustu przaśne góralskie porykiwania, a nagrania zagraniczne nie poruszały z kolei w ogóle. W tym roku nie będzie jednak problemu. Mamy Mosaic.
Zespół ten odpowiada za "Ludovavę", najważniejszą etniczną płytę, ale też jeden z najlepszych rodzimych krążków 2010 r., już niezależnie od kategorii. Udało się na nim sprowadzić do wspólnego mianownika rdzenną muzykę polską i brzmienie, a zarazem instrumentarium orientu. Niezwykły efekt był jak sesja RPG z najlepszym Mistrzem Podziemi, bądź spacer po kamieniej uliczce jednego z tych miasteczek, gdzie od kilkuset lat nie zmieniło się absolutnie nic.
Miałem też okazję słyszeć Mosaic na żywo. Co z tego, że skoncentrowany na repertuarze dawnym, że akustyczny. Odcina od rzeczywistości jak mało co, a pasja i talent instrumentalistów zostają w pamięci na długo. Poruszające doświadczenie.
To ważne, bo "...a my do Betlejem" jest właśnie wydawnictwem koncertowym. Wyprawa na Bliski Wschód (czy jest w roku lepszy czas, żeby udać się myślami właśnie tam?) rozpoczyna się w Polsce - na terenach Kurpiów, Podkarpacia, Mazowsza. Tu najlepszą przewodniczką jest zaproszona Maria Bienias, jedna z tych ludowych śpiewaczek, co czuje melodię instynktownie, a do tego nadzwyczaj barwnie opowiada. Potrafi poczęstować taką kolędą, że ci najbardziej pruderyjni dostaną rumieńców.
Na drodze ku egzotyce Mosaic zatrzymuje się w Bułgarii. Wtedy nieoceniona okazuje się znawczyni tamtejszego folkloru, słyszana ostatnio na kapitalnym, elektronicznym Village Kollektiv wokalistka (i doktor etnomuzykologii) Weronika Grozdew-Kołacińska. Gdy docieramy do pachnącego cynamonem i miętą świata lutni arabskich, drewnianych duduków i fletów ney robi się transowo, medytacyjnie, czas zaczyna płynąć zupełnie inaczej.
Uprzedzam, nie ma co liczyć na zestaw kolędowych evergreenów. A jeśli już są - zdumiewają. Rytm mazurka w "Hej Kolęda" choć swojski, dla masakrowanego popem ucha będzie szokujący. Do "Przybieżeli do Betlejem", z wyraziście zaakcentowaną fidelą średniowieczną i dudami galicyjskimi, również trzeba się będzie przyzwyczaić. Kojarzy się bardzo celtycko.
Słuchacz musi zatem wykazać się minimalnym choćby duchem przygody, ale płyta zrewanżuje mu się za to z nawiązką. "Szczodry wieczór", gdzie z Grozdew-Kołacińską spotykają się dwie wokalistki grupy (wiodąca Jolanta Kossakowska i Zofia Kolbe-Wojdyr) ujmuje swym pięknem. Rozpisany na gęśle, tampurę, flet bansuri, udu i cymbały "Z tamtej strony dwora" to zaś czysta poezja. Tak samo czytelna dla wierzących i niewierzących, łatwo wzruszających się i sceptycznych. Świetnie wydane, zawierające teksty (również tłumaczenia) "...a my do Betlejem" uznać należy za pozycję obowiązkową.
8/10