Za duzi na "Wielką Czwórkę"

Testament "Dark Roots Of Earth", Warner

Testament nagrał jedną z najlepszych metalowych płyt 2012 roku
Testament nagrał jedną z najlepszych metalowych płyt 2012 roku 

"Wielka Czwórka" amerykańskiego thrashu (Metallica, Slayer, Megadeth, Anthrax) jest niczym szczelnie zamknięta, metalowa konserwa, do której ciężko się dostać. Krewni i znajomi królika, jazda na sentymencie, zaklinanie rzeczywistości - nazwijcie to jak chcecie. Na tle tego kółka wzajemnej adoracji "Dark Roots Of Earth", dziesiąta płyta kalifornijskiego Testament, świeci blaskiem, któremu trudno zaprzeczyć.

Mimo iż od chwili powstania zespołu minęło dobre ćwierć wieku, tempo prac Testament znów rośnie. O ile na następcę niesamowitego "The Gathering" (1999 r.) musieliśmy czekać aż dziewięć lat, sukcesora "The Formation Of Damnation" (2008 r.) dostaliśmy już po czterech, a według ostatnich deklaracji muzyków, w przyszłości ma być z tym jeszcze lepiej. Tak trzymać!

Największą siłą "Dark Roots Of Earth" jest jej różnorodność. Obok klasycznie brzmiącego "Rise Up" ze zmuszającą do chóralnego śpiewu frazą "Rise Up... War!" lub kompozycji "A Day In The Death" (utworów przywodzącego na myśl najlepsze chwile z wydanych pod koniec lat 80. albumów "The New Order" czy "Practice What You Preach"), pojawiają się numery takie jak "True American Hate", które dzięki swemu pędowi z powodzeniem mogłyby się znaleźć na "Demonic" (1997 r.). Nawiązania do tradycyjnego heavy metalu, z jednej strony strzeliste solówki, przebojowość, z drugiej współczesna megaprodukcja i radykalny groove, ciężar w parze z melodyjnością - to właśnie na tego typu synkretyzmach oparty jest ten album, i to bez uszczerbku dla ogólnej spójności całego materiału.

Doskonałym przykładem współistnienia wokalnej chwytliwości z apokaliptycznie ordynowanymi blastami Gene'a Hoglana jest wyróżniający się "Native Blood"; "Cold Embrace" to z kolei ballada utrzymana w stylu podobnym do "The Legacy" z longplaya "Souls Of Blck" (1990 r.) - tu jednak konstrukcja utworu posiada też zaskakujące "zwroty akcji". Oldskulowo i panoramicznie brzmi za to dostojny "Throne Of Thorns", w kontekście którego figurujący obok "Man Kills Mankind" wypada nieco zbyt sztampowy (kłania się syndrom Metalliki, czyli wałkowanie przeciętnego numeru tam, gdzie przydałoby się go trochę okroić).

Powrotem w klasyczne - z zdecydowanie teutońskie - thrashowe koleiny jest zamykający podstawowy program płyty "Last Stand Of Independence", w którym nie tylko ja odnalazłem - może i nieświadomą - grabież głównego riffu od Destruction (warto sprawdzić "Bestial Invasion" tychże).

Limitowaną edycję wzbogacają trzy przeróbki: "Dragon Attack" Queen (średni eksperyment), "Animal Magnetism" Scorpionsów (apokaliptyczny walce ze kapitalnie grobowym klimatem), oraz "Powerslave" Ironów (może jednak lepiej zostawić to Jag Panzer?).

A Chuck Billy? W życiowej formie! Wszechobecny na "The Formation Of Damnation" growling ustępuje tu miejsca zdecydowanie większej różnorodności, doskonale współgrając z wielowymiarowością tej płyty. Jednym słowem - wokalny Everest.

Wysłuchanie do końca ostatniej, srodze mechanicznej płyty Exodus wymagało ode mnie postawienia na poczucie obowiązku i sporego samozaparcia. Dużo do życzenia pozostawiają też niedawne propozycje Anthrax i Megadeth. "Death Magnetic" Metalliki dawał nadzieje, którą w zeszły roku skutecznie pogrzebał pokraczny "Lulu". Slayer, jak Chińczycy, trzyma się mocno, trudno jednak przewidywać, jak długo to potrwa.

Pretensje do bycia w "Wielkiej Czwórce" ma niejeden, w tym choćby Exodus i Death Angel. Testament jakoś ich nie zgłasza. "Dark Roots Of Earth" utwierdza w przekonaniu, że być może jest dla nich za mała.

9/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas