Z.B.U.K.U "Człowiek": Ludzie, przecież tu prawie niczego nie ma [RECENZJA]
Krzysztof Nowak
Ten album byłby mocnym kandydatem do tytułu najprzeciętniejszego i najnudniejszego wydawnictwa roku, ale gospodarz sam się wkopał wzięciem groszowych bitów i zasadzeniem paru krindżowych kwiatków. Na szczęście, bo przynajmniej jest o czym pisać.
Ledwie dwa lata po rozpoczęciu działalności znalazł się na krążku śp. Chady, ówcześnie jednego z najpopularniejszych ulicznych graczy. Debiutancki album dał mu złotą płytę, jego następca - platynową.
Singel "Młoda krew" zdążył wykręcić ponad 75 milionów wyświetleń w serwisie YouTube. Zdeklarowanym fanem jego twórczości jest Robert Lewandowski, puszcza ją nawet w szatni reprezentacji Polski. Jakby tego było mało, w 2020 roku, mając już szczyt rozpoznawalności za sobą, zjawił się ze swoim materiałem (po raz pierwszy w życiu) na drugim miejscu OLiS-u. Wielu teoretycznie dużych raperów mogłoby mu pozazdrościć niektórych osiągów.
Mimo to Z.B.U.K.U nie jest złotym dzieckiem branży, tylko facetem, który stawał się coraz większy dzięki cechom wolicjonalnym i napoceniu się jak Bruce Lee. Wiadomo, umiał znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, będąc choćby promowanym przez niegdyś potężną wytwórnię Step Records, i miał kapkę talentu, ale na przestrzeni całej przygody muzycznej imponował wyłącznie konsekwencją w działaniu.
Ostatecznie przeciętny raper, bez choćby jednej rzeczy warsztatowej, która wyróżniałaby go z tłumu MC's, został czołowym graczem w środowisku i poza nim. O byciu hiphopowym Dyzmą nie ma mowy, za to łatka jednego z overhype'ów dekady pasuje jak ulał. A takie krążki jak "Człowiek" są dla niej najlepszym możliwym klejem.
Poprzednie albumy były sprawnie wyprodukowane, bezpiecznie zarapowane i oczywiście napisane pod normików, którym równie daleko do słuchania bandyckiej ulicy, jak i do sprawdzania inteligenckich twórców. I okej. Może trudno było znaleźć w nich cokolwiek ciekawego (bo przecież nie zaskakującego, szanujmy się), ale taki rap niczego nie udawał, po prostu spełniał swoją rolę. Tym razem prudniczanina zjadła ambicja znana z poczynań młodych artystów działających w myśl zasady: fake it till you make it.
Nie to, że dał sobie spokój z zapychaniem podkładów "życióweczkami", tymi wszystkimi nieubranymi w formę real talkami i bandyckimi wtrętami, które masa słuchaczy usprawiedliwia nagrywaniem z serducha i dbaniem przede wszystkim o prawdziwość.
No nie, tego jest zatrzęsienie, bo to liryczny budulec kariery. I paradoksalnie ta lepsza część płyty, sprawiająca, że całość jest bardziej czwórkowa niż dwójkowa (lata praktyki w środkorapie robią swoje). Do głosu dochodzi jednak także chęć bycia opiniotwórczym rymokletą i elastycznym nawijaczem. Byłoby to godne pochwały, gdyby miało jakiekolwiek podstawy merytoryczne - a zupełnie nie ma.
Prawie pięciominutowy otwieracz "Wolny jak ptak" brawurowo popłynął z foliarskim prądem. Zaczęło się od preppersa, skończyło na ustalaniu NWO, rządach masonerii i ingerencji niedookreślonym tamtych ludzi. Syndrom oblężonej twierdzy zamienił się w ostrzeliwany bunkier.
"Dumny Polak" nie ma za wiele nowego do powiedzenia o powodach, dla których rodacy mogliby być dumni z miejsca pochodzenia - no chyba, że weźmiemy pod uwagę zapoczątkowanie trendu skiety-klapki. Ale może lepiej nie bierzmy.
W "Zamkniętych głowach" wrzuca ni stąd, ni zowąd wers o tym, że planeta tonie, po chwili ubolewa, że za brak maski na twarzy jest rzucany na maskę samochodu, dodaje, że jest więźniem systemu, a system trzeba obalić. Cóż, polecam obalić flaszkę z kumplami i w trakcie sobie podyskutować o tych wszystkich sprawach, bo to właśnie takie stołowe mundrości.
Jedyne zniewolenie, jakie słyszę, to to - nomen omen - związane z możliwościami wokalu przy jednoczesnym przekonaniu, że da się z niego wycisnąć więcej. Od pierwszego kawałka słychać, że jest w tym jakaś melodia, w sam raz, by niczego spektakularnie nie popsuć i nie drażnić ucha. Idealne warunki dla kogoś, kto chce iść pomiędzy, już nawet sprawdzona w tymże pomiędzy.
Problem zaczyna się, gdy się przy niej modzi, tym bardziej na bitach, które brzmią tanio, generycznie i niedopracowanie, jakby autorom zabrakło albo umiejętności, albo jednego zera w przelewie. Opolski g-funk z numeru "Droga sąsiadko" psują przeszkadzajka i groteskowy refren, w którym gospodarz wkłada czarne oksy Sitka.
Dalej nie jest lepiej, bo w "Carpe Diem", niejedynej tutaj afrotrapującej kalce, leci z manierą człowieka przekonanego, że jest gibki jak siemasz, a wszelkie ejtisy, drille i trapy smakują zupełnie niczym. "4AM Anywhere" wybija się ponad przeciętność, ale tylko fragmentami, plus dostaje rapera z pomysłem na ogarnięcie, lecz bez narzędzi, by to zrobić. Tak to się nie odświeża twórczości, a i z dojrzałością ma to niewiele wspólnego.
Niewiele wspólnego z wyrazistością mają goście Z.B.U.K.A, bardzo zgodni w byciu dyskretnymi i niewiele wnoszącymi. To akurat niespodzianka, bo zestaw featuringów na papierze wyglądał nieźle jak na te warunki.
Nie powiem, że to płyta straconych szans, bo nikt raczej nie spodziewał się cudów, raczej dodania kolejnej pozycji do dyskografii, w której dużą rolę odgrywa regularność. Tutaj jest, jak jest, po prostu, i dobrze o tym wiedzieliśmy, zanim poznaliśmy "Człowieka".
Z.B.U.K.U. "Człowiek", Step Records4/10