Wilczyca (jednak) bez jaj

Łukasz Dunaj

Wolfmother "Cosmic Egg", Universal

Okładka albumu "Cosmic Egg"
Okładka albumu "Cosmic Egg" 

Nie robi się czteroletniej przerwy pomiędzy debiutem, a drugą płytą, bo cała para idzie w gwizdek. Lider Wolfmother nie wziął tego pod uwagę i siła rażenia "Cosmic Egg" już nie ta.

Wiadomo nie od wczoraj, że Australia rock'n'rollem silna. Że AC/DC to jasne, że Rose Tattoo dla niektórych też. W ostatnich latach do panteonu rockowych bohaterów próbują się wedrzeć z różnym skutkiem takie załogi jak Jet, Airbourne czy właśnie Wolfmother, którego pierwszy album z 2005 roku, został całkiem słusznie okrzyknięty rewelacją.

Nie mylić z rewolucją, bo Andrew Stockdale, odpowiedzialny za repertuar swojej grupy, czerpie nawet nie garściami, a pełnymi chochlami z niewysychającego źródła klasycznego rocka. Trzy nazwy wyświetlają się niczym barwne neony na warszawskim Placu Konstytucji w mrokach lat 80. - Led Zeppelin, Black Sabbath, The Beatles. W uszy rzuca się także manieryczność wokalna frontmana, który brzmi jakby połknął Planta lub Lennona (w bardziej lirycznych fragmentach), a w gardłołomnych partiach falsetowych, niczym uboższy o dozę talentu krewny Cedrica Bixlera-Zavali z The Mars Volta.

Te wszystkie oczywiste zapożyczenia są pewnym balastem, ale z debiutu Wilczycy biła tak powalająca energia, że nie zważałem wtórność muzyki zespołu. Nic dziwnego, że płyta promowana pamiętnym singlem "Woman" w ich rodzimej Australii pokryła się pięciokrotną platyną, a w Stanach i Wielkiej Brytanii doczekała się statusu złotych płyt. Z "Cosmic Egg" powtórzenie tego sukcesu może być trudne, czy raczej po prostu nierealne. I akurat najmniej istotne, że Stockdale wymienił cały personel, z którym nagrywał pierwszy krążek. Nowi ludzie fach w rękach i nogach mają, gorzej że piosenki jakby zaniemogły.

Otwierające zestaw "California Queen" i singlowe "New Moon Rising" nie zwiastują żadnej obsuwy. Może nie są to petardy, ale stylowe, przebojowe numery z całą pewnością. A dalej? Siłując się z "Cosmic Egg", za każdym razem łapałem się na tym, że mniej więcej po połowie wracam do autobusu, pracy, domu, czyli w miejsc, od których chcę być jak najdalej, kiedy w słuchawkach mam dobrą rock'n'rollową płytę!

Podobają mi się rzężące staroświecko organy Hammonda w numerze tytułowym, uśmiecham się do żywcem wyjętego z "trójki" Zeppelinów "In The Morning", balladowe "Far Away" z maksymalnie bitlowym refrenem robi mi dobrze, a w "Phoenix" panowie padają niedaleko od Queens Of The Stone Age. Wszystko to fajne, ma swój urok, podane jest z tzw. klasą oraz rasą, ale? Dla uspokojenia sumienia, włączyłem sobie dawno niesłuchany debiut Wolfmother. Wątpliwości ustąpiły jak ręką odjął i mogłem spokojnie odłożyć "Cosmic Egg" na półkę z poczuciem, że gdyby zespół rozpadł się jutro, nie dzięki tej płycie będę o nim pamiętał.

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas