Więcej ambicji niż możliwości

Jarek Szubrycht

Port-Royal "Dying in Time", Isound

Okładka albumu "Dying In Time"
Okładka albumu "Dying In Time" 

Pod tą brzydką okładką kryje się muzyka, która na pierwszy rzut ucha może się wydać równie zniechęcająca. Ale warto spędzić z nową płytą Port-Royal trochę czasu, by odkryć, że pod grubą warstwą dźwięków nieprzyjemnych, a nawet niepotrzebnych, ukryło się sporo interesujących pomysłów.

Pomysł Włochów na muzykę może się wydawać intrygujący - ambientowy minimalizm przysłania tu chmura dźwięków typowa dla shoegaze'u, a tę z kolei porządkują wyraźne, mechaniczne bity. Okazuje się jednak, że nie wszystkie granice warto przekraczać.

Odważny styl Port-Royal zbyt często sprawia wrażenie nieprzemyślanego muzycznego patchworku, zataczając się od kontemplacyjnych wyciszeń i nudnego, akustycznego plumkania po nieciekawe i agresywne rytmy taneczne, przywodzące na myśl eurotrance'owe (zły finał nijakiego "I Used to Be Sad" czy "Balding Generation (Losing Hair As We Lose Hope)", który tylko tytuł ma świetny) lub EBM-owe ("Nights in Kiev") potworki.

Ludzie mówią, że Port-Royal to poważna konkurencja dla M83. Wolne żarty! Francuz ma talent do wymyślania ładnych, chwytliwych melodii i nie topi ich w natłoku niepotrzebnych dźwięków, wszelakie udziwnienia, szumy i pohukiwania upychając w tle. Poza tym doskonale czuje przykurzone ejtisowe brzmienia i tego się trzyma. Port-Royal nie dość, że są niezdecydowani, to jeszcze tak sobą zachwyceni, że wszystkie elementy układanki uważają za równie ważne, przez co słuchaczowi trudno się czegokolwiek uchwycić.

Ale uchwycić się warto. Bo o ile jako całości "Dying in Time" nie sposób uznać za eksperyment udany, trzeba przyznać, że są chwile, w których Port-Royal brzmią naprawdę po królewsku. Otwierająca album "Hva (Failed Revolutions)" miałaby wszelkie cechy znakomitej kompozycji, gdyby nie psuły jej dolepione na siłę w środkowej partii kanciaste bity. Dla odmiany "Exhausted Muse / Europe" sam w sobie jest dość nudny, ale kiedy przez sentymentalne, ambientowe fale zaczyna pruć napędzana połamanym, jungle'owym rytmem łódź motorowa, szybciej zabije wam serce. I choć trwa ledwie minutę, warto czekać na ten moment.

Ciekawie robi się też, kiedy perkusyjna kanonada przecina na pół niezłą, romantycznie płynącą "Annę Ustinovą", a zamykający album trzyczęściowy "Hermitage", przez to, że jest tak długi (17 minut), jako chyba jedyny nie sprawia wrażenia przeładowanego pomysłami - wszystkie mają czas i miejsce na to, by należycie wybrzmieć.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto sięgnąć po "Dying in Time". Otóż na płycie gościnnie wystąpili Michał Wiraszko (Muchy) i dwie Natalie - Fiedorczuk oraz Grosiak. Ten pierwszy co prawda trafił na bardzo przeciętny utwór, a panie ledwie słychać, ale zawsze to miła niespodzianka. Dobrze się dzieje, gdy nazwiska naszych młodych zdolnych idą świat...

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas