Walentynkowa masakra pluszowym pentagramem

Łukasz Dunaj

HIM "Screamworks: Love in Theory and Practice, Chapters 1-13", Warner

HIM "Screamworks: Love in Theory and Practice, Chapters 1-13"
HIM "Screamworks: Love in Theory and Practice, Chapters 1-13" 

Gdyby 14 luty nie wypadał akurat w niedzielę, tego dnia powinna mieć premierę siódma płyta fińskich lovemetalowców z HIM. Znajdzie się coś zarówno dla świeżo zakochanych, jak i dla rozdrapujących rany po byłych partnerach.

Wiedziałem, że tak będzie. HIM nie poszli drogą wytyczoną przez poprzednią płytę "Venus Doom", która była jak na nich zaskakująco ciężka i mroczna, a jeden z utworów trwał nawet 10 minut! Na "Screamworks" najdłuższy kawałek zamyka się w czasie 4:01 i to wiele mówi o zawartości najnowszego dzieła Ville Valo i jego kompanów.

Nie mam bynajmniej pretensji do Finów o to, że powrócili do formuły znanej z płyt, które zapewniły im gwiazdorski status po obu stronach Oceanu. Nie boli mnie również, że znowu więcej jest w tym różu niż czerni. Umówmy się, że HIM jest zespołem popowym, chociaż z rockową wrażliwością i wykorzystującym akcesoria kojarzone z gotyckim metalem. Może brzmi to dość zawile, ale obrażanie się na niemiłosierną słodycz lejącą się z głośników, można przyrównać do pretensji pod adresem Rammstein, że nie chcą śpiewać po angielsku. Taka jest konwencja HIM-owej estetyki i trzeba ją przyjmować z całym dobrodziejstwem mroczno-ckliwego inwentarza. Szkoda jednak, że "Screamworks" jest tak zachowawcza i praktycznie nie wnosi niczego do formuły dopieszczanej przez całą ubiegłą dekadę. Zarazem brakuje utworów, które noszą w sobie potencjał przebojowości równy "Right Here In My Arms" czy "Heartache Every Moment".

Singlowy "Heartkiller" jest zapamiętywalny, co nie zmienia faktu, że słaby... Inne utwory? Najlepiej wypadają fragmenty, w których Finowie grają najgłośniej. I nie wynika to z moich osobistych preferencji. Naprawdę, kawałki w rodzaju "Like St. Valentine" (ktoś wspominał o Walentynkach?) czy "Katherine Wheel" spowodują, że ciążące wam powieki zamrugają z zaciekawieniem. Obok nich zalega jednak dużo przesłodzonych złogów, wypełnionych nie pierwszej już świeżości treścią. Idę o zakład, że gdyby ktoś zdecydował się zacząć konfrontację z tą płytą od "Scared to Death", przerażenie byłoby najwłaściwszą reakcją. Nawet obowiązkowo rozdzierający love song w postaci "Disarm Me", brzmi przy takim "Gone With The Sin" z drugiej płyty Finów, jak bezpłciowy muzak.

To wszystko nie zmienia faktu, że Ville Valo pozostaje klasą samą dla siebie i w otwierającym płytę, intrygującym "In Venere Veritas" zalicza jedną z najbardziej forsownych partii wokalnych w swojej karierze. Między HIM a Valo można zresztą postawić znak równości i naprawdę niewiele pojawiło się w ostatnich latach kapel aż tak zależnych od swojego frontmana. Modny 33-letni producent Matt Squire (m.in. The Used, Panic! At The Disco) także wyciska z tych piosenek esencjonalną zawartość, chociaż kontrasty oparte na patencie "podbita elektroniką zwrotka i mocny, gitarowy refren" znamy co najmniej od 15 lat.

Fiński Jim Morrison - jak lubią go widzieć mało zdystansowane fanki - wchodzi dopiero w wiek chrystusowy, ale odbijając swoją pieczęć na siódmej już płycie zespołu, brzmi jak nieco zmęczony życiem gwiazdor, który spał już we wszystkich najlepszych hotelach świata. Ale tak to bywa, gdy kawior i szampan wypiera z jadłospisu bułkę i piwo.

5/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas