Wielu artystów zabiera słuchaczy na wycieczki w czasie, ale na smoku jeszcze państwo nie lecieliście. Podróż od elektronicznego soulu do syntetycznego popu mija szybko i okazuje się bardzo przyjemna.
Ona miała szwedzko-amerykańskie korzenie, on pochodził z Japonii. Byli zakochanymi w sobie hipisami, a owocem ich miłości jest urodzona w 28 lat temu w Goteborgu dziewczyna. Maltretowana folkiem, zakochała się w czarnej muzyce, by grać elektronikę. Czy to się trzyma kupy? Oczywiście nie - dlatego wiadomo, że historia jest prawdziwa, bo tak idiotyczne scenariusze pisze tylko życie. I dobrze. W wypadku Yukimi Nagano nawet bardzo dobrze. Obserwatorzy sceny klubowej mogą znać jej wokal z nagrań Koop. Niebawem, za sprawą współpracy z Gorillaz, będą o niej mówić wszyscy. Ale zostawmy przeszłość i przyszłość. Teraźniejszość Nagano należy bowiem do grupy Little Dragon. I jest na tyle atrakcyjna, że nie trzeba się od niej odwracać.
Dwa lata po bardzo dobrym debiucie kwartet zaprezentował równie udany, acz zupełnie inny "Machine Dreams". Soulu i jazzu nie ma tu właściwie wcale, słychać natomiast wyraźnie lata 80. Naiwnym, wysokim wokalom dużo bliżej do Cyndi Lauper niż do Chaki Khan. Na pierwszy plan wychodzi syntetyczny bas, z drugiego wyziera trywialna, przypominająca czasy kraftwerkowych eksperymentów, elektronika. Brzmienia perkusji wywołują uśmiech. Nie mogło zabraknąć oczywiście orientalnych akcentów - równie subtelnych, co "Big In Japan" Alphaville. A jednak duch Little Dragon w tym wszystkim nie zaginął. Utwory pieczołowicie zaaranżowano, krótkie klawiszowe wstawki z wyższej półki robią za wentyl bezpieczeństwa, żeby nam się nie zrobiło zbyt całuśnie. Zestaw chwytliwych, dynamicznych numerów przecina niespokojne, wyciszone "Thunder Love". Album pozwala wytchnąć również na końcu - "Come Home" mogłoby być dziełem późnego Massive Attack (gdyby panom przydarzył się jakiś niezobowiązujący, ładny poranek). Od popowej konwencji uciekają również teksty Yukimi - "Pędząc do drzwi o północy, czuję że oddycham ogniem" śpiewa w "Runabout". Bo to mimo wszystko smoczyca, a nie ułożona dziewczynka z burzą tlenionych włosów.
Na "Machine Dreams" nie ma złej piosenki. Co więcej, zdarzają się rewelacyjne, jak wywołujące ciarki na plecach, zatrzymujące się w połowie drogi między Davidem Bowie a Roxy Music "Feather", "Blinkin Pigs", czy synthpopowy, doprawiony może troszkę muzyką EBM, "My Step". I nie zarzucałbym krążkowi czegokolwiek, gdyby nie dwa koncerty Little Dragon, jakie miałem przyjemność zobaczyć . Kto widział na żywo ekspresję liderki, zapamiętał tamtą dynamikę brzmienia, dla tego produkcja studyjna pozostanie niewystarczającym substytutem.
8/10