Spięty na falach absurdu
Dominika Węcławek
Spięty "Antyszanty", OpenSources / Antena Krzyku
Krotochwilna zabawa słowem i tysiące marynistycznych skojarzeń wyrzucanych do muzyki lo-fi. Oto ścieżka dźwiękowa do najdziwniejszego rejsu w waszym życiu. Na pokład statku zaprasza Spięty.
Płocki bard dał się poznać, jako kapitan zwycięskiego okrętu Lao Che. Trzy razy opuszczali macierzysty port, skutecznie werbując coraz więcej żądnych przygód lądowych szczurów. Jednak w życiu każdego marynarza przychodzi taki czas, kiedy trzeba zmierzyć się z samym sobą. A gdy w morze wychodzi solo prawdziwy liryczny szaleniec? Wówczas rodzą się "Antyszanty", obrazoburcze żeglarskie przyśpiewki pełne nieuczesanych, kosmatych wręcz myśli i "zbuchtowanych słów".
Gdy na morzu ani sztormu, ani flauty, czas na nieustający karnawał w dokach i frywolne piosenki. W tych momentach Spięty serwuje bezpardonowe refreny z pieprzem, jak choćby ten z "Bajki o Śmierci" - "Łej hej, chłopcze do rej! Puszczaj fiuta! Wciągaj buta! Łej hej, a kiedy idzie złe, tańcz w kubryku smyku i nie ładnij się". Nie brak urzekająco nonsensownych wersów w stylu "Mele Kalikimaka - gdy wypowiesz słowa te, ludziom pranie szybciej schnie, ojczyźnie rośnie PKB". Oczywiście musza być też zabawne pijackie opowieści dziwnej treści, jak ta z otwierającego album utworu "Opuszczone porty". No, bo kogo nie powaliłyby wersy: "A kawaler to dokąd? Ach! To kulawa Lotta, co z niejednego pieca chleb już jadła, połowica bosmana, poniekąd Czarną krostą zwana, rusałeczka, purchawka..."?
Ale morze bywa kapryśne i wtedy już nie jest tak wesoło. Gdy żywioł zaczyna wygrywać z człowiekiem, przychodzą czarne myśli. Nie wierzycie? To posłuchajcie rewelacyjnego "A czar Karma". Jaki by jednak nie był wynik walki o przetrwanie na otwartych wodach, koniec jest optymistyczny. Bo Kapitan Duże B ma u siebie miejsce dla wszystkich wilków morskich, a amorek chętnie "pyrgnie miejsce na chmurce" i dla towarzystwa też "podynda nóżkami w ozonowej dziurce" (to z zamykającej krążek kompozycji "Szkoda").
Takie teksty zobowiązują, choćby do tego, by towarzysząca im muzyka również nie była zwyczajna. Jest więc pełna brudów, trzasków, często stłumiona. Gitary drą się jak głodne mewy, a perkusja łomoce niczym żagle na pełnym wietrze - nie dają się ignorować. Obok gitar elektrycznych i basów, słychać także zamorskie strunowce, takie jak ukulele czy banjo. Elektronika jest tutaj jedynie przyprawą, choć wystarczająco ostrą, by jej szczypta wznieciła ogień pod pokładem.
Czujne ucho wyłapie wiele cytatów z najdziwniejszych dzienników okrętowych. W ładowni mamy prawdziwe bogactwo brzmień, wydzielanych skąpo, analogicznie do przydziału rumu. Prawdziwym skarbem "Antyszant" jest bowiem spójność. Dzięki niej bronią się one i jako odyseja, starannie nakreślona opowieść snuta od pierwszego do ostatniego utworu, jak i zbiór postrzelonych szant dla niepokornych żeglarzy lądowych.
8/10