Tabun wielkich gwiazd rocka na podbudowanie ego słynnego gitarzysty, a show i tak skradła Fergie z zupełnie popowego Black Eyed Peas.
Pierwotnie płyta miała nosić tytuł "Slash & Friends", jednak były muzyk Guns N'Roses najwyraźniej stwierdził, że dodatek "przyjaciele" jest zbędny. Tymczasem to zaproszeni goście (wymienienie ich wszystkich niepotrzebnie powiększyłoby objętość tej recenzji) nadają poszczególnym kompozycjom charakterystycznych barw. Żałuję tylko, że mistrz ceremonii nie zmusił ich do nieco większego wysiłku. Bo takie numery, jak otwierające płytę "Ghost" i "Crucify The Dead", a także "Doctor Alibi" bez większego kłopotu mogłyby się znaleźć na płytach odpowiednio The Cult (za mikrofonem Ian Astbury), księcia ciemności Ozzy'ego Osbourne'a i Motörhead (kłania się Lemmy).
Owszem, numerów z solowego debiutu Slasha słucha się z uśmiechem na twarzy, ale szeroki banan pojawił mi się tak naprawdę tylko przy dwóch utworach. Reszta kompozycji mieści się w przewidywalnej średniej, choć za soczyste solówki chylę czoła. Pierwsze zaskoczenie na plus to obecność Fergie. Jedyna przedstawicielka płci pięknej na podstawowej wersji płyty "Slash" udziela się w "Beautiful Dangerous". I jak przyszło co do czego, okazuje, że i ryknąć potrafi, niczym Sandra Nasic z Guano Apes, i zaskrzeczeć nieco w Axlowym stylu (gdzieś tam w tle kryją się echa "Paradise City").
Drugie równorzędne wyróżnienie należy się za "Watch This", w którym śpiewa... No właśnie, mała niespodzianka - to instrumentalny, świetny, mocny, rockowy numer. Obok Slasha na basie stary druh z Gunsów i Velvet Revolver - Duff McKagan, a za perkusją Dave Grohl, który niedawno potwierdził smykałkę do takiego grania w innej supergrupie, czyli Them Crooked Vultures. Panowie łoją, aż miło, a gospodarz zasuwa z iskrzącą się ogniem popisową solówką.
Całkiem przyzwoicie, powyżej średniej płyty, wypadł M. Shadows z Avenged Sevenfold, dzięki któremu galopujący "Nothing To Say" nabrał prawie thrashmetalowego posmaku. Z kolei "Promise" daje nadzieję, że po wpadce z Timbalandem Chris Cornell odzyska rockowe zęby, tak bardzo mu potrzebne przy reaktywacji Soundgarden.
Na sam koniec zostawiłem Mylesa Kennedy'ego z postgrunge'owego Alter Bridge - jedynego gościa śpiewającego w dwóch utworach (w ostatniej chwili dorzucono nieco aerosmithowski "Back From Cali", którego zabrakło nawet na wersji promocyjnej płyty). To właśnie tego wokalistę Slash zaprosił do swojego koncertowego zespołu, więc Kennedy będzie musiał się też zmierzyć z pozostałymi numerami z płyty. W balladowym "Starlight" może nie zachwyca, ale broni się całkiem nieźle.
6/10