Scena, studio, łóżko, pasztet
Dominika Węcławek
Ten Typ Mes "Kandydaci na szaleńców", Alkopoligamia
Mes, mistrz ciętej riposty i błyskotliwej aluzji, wie, że na bicie może wszystko. Zamiast rozpalać podkłady ogniem wersów, zajął się jednak nadmiernym kombinowaniem. Chyba tylko przez to nie nagrał jeszcze płyty, którą sprostałby słusznie zawyżanym oczekiwaniom. Ale trzecie solo chłopaka z 2cztery7 pokazuje, że jest coraz bliżej.
"Otwarcie" to bardzo zachęcające zaproszenie do świata, w którym nie ma zbytniej pruderii, brak też ograniczeń w posługiwaniu się polszczyzną. Mocne wersy i osobiste wyznania pochodzą od artysty świadomego tego, że słuchacze cierpią na "głód autobiografii" zaś "od ogółów dostają czkawki". Trafiają na przyzwoity, dostarczający obiecanych "silnych bodźców" beat z pełną przestrzeni perkusją, gitarami i dęciakami. Wszystko to bardzo fajnie współgra ze świetnym, płynnym stylem rapera. Wielu jego konkurentów marzyłoby o tym, żeby tak zacząć swój krążek.
Później trafiamy rzecz jasna jeszcze na wiele smakowitych kąsków. Mes nie wyrzuca bowiem słów, on splata je z melodią, luzem i sensem, przez co niezależnie od wszystkiego słucha się go dobrze. Czasem nawet świetnie, żeby wspomnieć tu "Mierzymy się wzrokiem", taki odpowiednik mistrzowsko podpatrzonego, mesowego "Każdy ponad każdym". Albo "Studio, Scenę, Łóżko" z ciętymi wersami "bywa, że plącze mi tekst wódka koloru ice-tea / co, masz opory? bierz rap chrześcijański / lecz mam cztery flow na koncert, sprawdź, przewertuj / wolę niż jeden flow na czterysta koncertów", rzuconymi w dodatku na dobrą, osadzoną na handclapach, podkręconą przez elektronikę pętlę.
Jeszcze lepiej Mes wypada w kipiącym optymizmem akompaniamencie żywych instrumentów "Z tym, co w sobie mam". Tak jakoś wyszło, że siedmioutworowa, druga płyta (z której piosenka ta pochodzi), ma więcej mocnych strzałów niż szesnastokawałkowy krążek właściwy. Może dlatego, że pozwala odpocząć od zaledwie letnich miłosnych opowiastek, pretensjonalnego szeptania i pozornej nowoczesności, jakiej nigdy nie przepuszczono by na bramce brytyjskich klubów.
O ile wprost przepadam za Piotrkiem Szmidtem, to Ten Typ Mes mnie irytuje. Ot, zupełnie przeciętny w swoim uporczywym uciekaniu przed przeciętnością, przebrany w marynarkę, wyposażony w rekwizyty, z głupia frant wtrącający francuskie słówka, wyreżyserowany gość. Jakby nie rozumiał, że albo rura od kibla i pasztet podlaski, albo whisky i cygaretki. Dziwnie brzmi gdy śpiewa wysoko na wzór metroseksualnych, afroamerykańskich gwiazd, by potem wejść w buty faszerowanego Bukowskim, twardego słowiańskiego samca. Problemem "Kandydatów na szaleńców" jest to, że stara się być płytą dozwoloną do lat 23, atrakcyjną dla tych, co wciąż przeżywają dwie matematyki pod rząd, a zarazem dziełem wspinającym się ponad hiphopowe podwórko, by patrzeć na nie z góry. Tak się nie da.
7/10