Sabaton "The Great War": Historię traktować z trzewika [RECENZJA]
Paweł Waliński
Sabaton to trzewik. Część zbroi noszona poniżej nogawicy. I nazwa zespołu jest doskonałą wskazówką tego, z jaką finezją artyści traktują historię również na nowym albumie.
Wojen na świecie jako źródła inspiracji nie zabraknie. I tych przeszłych, i tych obecnych, jak choćby w Donbasie, albo Darfurze. A i kolejne potencjalne mamy na horyzoncie - wspomnieć Iran, czy konflikt o arktyczne złoża. Znaczy to, że przy dobrych wiatrach Szwedzi jeszcze przez wiele lat będą mogli w spokoju monetyzować wojenno-nacjonalistyczne zajawki zakochanych w tyleż prostym co dosadnym graniu słuchaczy. A że trafiają przy okazji w zakompleksione serduszka nacji, które swoje bohaterstwo lub poświęcenie uważają za niewystarczająco nagłośnione albo i nawet zupełnie przemilczane, to dla monetyzacji tym lepiej, czego dowodem niezdrowa podjarka tym skądinąd bardzo przeciętnym zespołem, jaka przewaliła się przez polskie media kilka lat temu.
Tym razem serca naszych narodowców-inceli nie będą jednak zaspokojone, bo jedynym polskim elementem na "The Great War" jest numer "The Attack of the Dead Men", opowiadający o oblężeniu Osowca. Z tym, że w owym oblężeniu walczyły armie pruska i rosyjska. Cały ambaras z tytułem polega w tym przypadku na fakcie, że 6 sierpnia 1915 roku, po godzinie 4. rano, kiedy to dowodzący armią pruską Paul von Hindenburg zauważył pomyślny wiatr, kazał zaatakować umocnienia rosyjskie stężonym lotnym chlorem. W efekcie z twierdzy wybiegły niedobitki rosyjskie, podejmując ostatnią próbę kontrofensywy, a przy tym dosłownie... umierając na stojąco od wewnętrznych poparzeń. Widok plujących krwią Rosjan podejmujących ostatni militarny wysiłek okazał się na tyle przerażający, że Niemcy chwilowo wycofali się, a obrońcy kupili sobie dodatkowe 12 dni przed kapitulacją.
Poza tym wątkiem mamy w tekstach cały przestwór znanych i mniej znanych postaci i lokacji z pierwszej wojny światowej. Od Manfreda von Richthofena, Czerwonym Baronem zwanego, po Lawrence'a z Arabii, czy Francisa Pegahmabowa, Rdzennego Amerykanina, który walcząc w armii kanadyjskiej dorobił się tytułu najskuteczniejszego snajpera całego konfliktu. Mamy też oczywiście doskonale już w metalu ograną franusko-belgjską klasykę: Sommę, Belleau, Verdun oraz drugą i trzecią bitwę pod Ypres.
Jak tekstowo nic się nie zmieniło, tak i muzycznie w sumie niewiele, nawet mimo fa
ktu, że w 2016 roku na pozycji gitarzysty Thobbego Englunda zastąpił Tommy Johansson. Power metal to taki wesoły maszkaron, gdzie shreddingiem i pseudo-symfonicznymi wstawkami maskuje się szantowo-remizową melodykę. I o ile u takich Blind Guardian ma to urok, któremu trudno się oprzeć (nawet jeśli urok to skrajnie naiwny), o tyle Sabaton nawet do tak prostej i cepowatej konwencji potrafią podejść z buta, czyli jeszcze dodatkowo ją zbrutalizować i zinfantylizować.
Paradoksalnie jednak to właśnie "The Great War", jak żadna inna płyta formacji, może ich za uszy podciągnąć na wyższą półeczkę kategorii power/heavy. A to za sprawą słyszalnych jeszcze bardziej, niż na ich wcześniejszych nagraniach (sprawdźcie choćby "82nd and All the Way") inspiracji krajanami z ABBY. Jasne, melodyka ABBY to nic złego, co wyczerpująco udowodnił rok temu "Prequelle" Ghostów. Tyle, że gdzie w Ghost ta konwencja jest bardzo na poziomie "meta", obwarowana wielokrotnie puszczonym okiem i zwyczajniej rozegrana lepiej i bardziej kreatywnie, tam Sabatonowi nie udaje się ukryć, że przeciętny fan gatunku zwyczajnie słuchałby ABBY, a nie power metalu, gdyby nie fakt, że jednak nie wypada i co powiedzą koledzy. A jeśli właśnie odsądzacie mnie od czci i wiary za powyższy akapit, to zapraszam, posłuchajcie sobie hammondzika w "Czerwonym Baronie". No i co? Warto było się zżymać?
Przebojowość "The Great War" w kontraście do ich poprzednich płyt jest powalająca. I nie potrafi jej zaburzyć nawet jak zawsze pijacko-mułowaty wokal Joakima Brodèna. Do tego stopnia, że nawet osoba która ich szczerze nie cierpi, a jednocześnie w końcowych klasach podstawówki zasłuchiwała się w melodyjnych odmianach metalu, na czele z NWOBHM i pochodnymi, może nie jakoś sieriożnie, ale da się temu nagraniu nadgryźć. Recenzując "The Last Stand" cierpiałem katusze większe niż bohaterowie sabatonowskich numerów. Umierałem na niezliczonych polach produkcyjnej bitwy, traciłem ludzi na kolejnych kompozytorskich mieliznach, toczyłem krew (jak ci Rosjanie z Osowca) słuchając wokalnych partii lidera zespołu. Ale tym razem melodie są akurat na tyle fajne, że i o matołectwie produkcji zapominam, i popisy Brodèna potrafię mentalnie wyprzeć, a nóżka co chwilę jednak trochę tupta. Jest mi z tego powodu strasznie wstyd.
Sabaton "The Great War", Mystic
5/10