Ryan Adams, Ruce Springsteen (recenzja)
Paweł Waliński
Ryan Adams, choć u nas słabo znany, to prawdziwy kombatant. I Springsteen pod nieobecność Springsteena.
"Boss" bardzo regularnie raczy nas ostatnio nowym materiałem. Świetnym w dodatku. Ale gdyby stało się coś nieoczekiwanego, jakaś zapaść twórcza, z powodzeniem mógłby go zastąpić Ryan Adams. Nie ma może takiej charyzmy w głosie, jak maestro, ale wie co zrobić z gitarą, żeby było bluesowo, żeby bujało i żeby numer nadawał się do jazdy po pustej amerykańskiej autostradzie, gdzie kojot obsikuje kaktusa i nie dzieje się nic więcej.
Dorobek facet ma niemały, bo udzielał się w alt-country'owym Whiskeytown, solowych płyt naprodukował od 2000 roku aż 14 (sic!), a dodatkowo produkował albumy kilku grubszym żbikom, z Williem Nelsonem na czele. Co na najnowszej solówce? Otwiera ją singel "Gimme Something Good", w teledysku do którego cycem świeci sama Elvira, Pani Ciemności. Nie spodziewajcie się jednak gotyckich mroków - numer jest najczystszej próby power balladą, która przenosi nas w koniec lat 80., czy początek kolejnej dekady. Kumacie: Bon Jovi zanim stali się boysbandem, "Get a Grip" Aerosmith, Meat Loaf, Bryan Adams... Te sprawy. Ładne otwarcie i dobre przygotowanie gruntu pod śliczny, liryczny kawałek "Kim", gdzie wokal Adamsa brzmi prawie jakby śpiewał nam Bryan Ferry. Budowa numeru z kolei Springsteenowska. Wokal i gitara przez minutę, a potem wejście sekcji i do przodu. Człowiekowi zdaje się, że zaraz usłyszy refren: "I Was Boooorn"...
Adams niespecjalnie udziwnia. Ale wcale nie musi. Numery są skomponowane pierwsza klasa, mają wszystko, czego od muzyki może chcieć konsument AOR (adult-oriented-rock), a jednocześnie nie pachnie tu dziadem kościelnym z naftaliną powtykaną po kieszeniach. "Trouble" jak z repertuaru Neila Younga z zagrywkami spod znaku "Rockin' in the Free World"; nawet wokal podobnie rozdramatyzowany. W wywiadzie dla "Rolling Stone'a" Adams mówił, że płyta inspirowana była Velvet Underground, The Smiths i własnymi zmaganiami z chorobą Merniere'a. Z chorobą nie dyskutuję, za to Velvetów kompletnie tu nie słyszę, natomiast Johnny Marr uobecnia się dopiero (i tylko?) w solówce "Am I Safe" i to też tak, że gdybym o tych inspiracjach nie wiedział, pewnie bym nie zauważył. "Stay With Me" to znów konkretny gitarowy entourage niosący fajną power balladkę. "Feels Like Fire" to znowu jakby Springsteen, ze świetną kwadratową sekcją. I tak już do końca.
"Wchodziłem do studia z kilkoma kumplami koło siódmej wieczorem i po prostu jammowaliśmy. Spalaliśmy całą popielniczkę szlugów i piliśmy herbatę" - mówił Adams o procesie twórczym, podkreślając, że był podekscytowany tym, jak bardzo na luzie przebiegały sesje. To słychać. Ale jeśli ma się komfort, że na nagranie albumu można wydać 100 tys. dolców, a po robocie wraca się do domu, gdzie czeka Mandy Moore (tak, jest dziewczyną Adamsa), to trudno o powód do spiny.
Self-titled Adamsa to album świetny. Doskonale napisany, wyjątkowo szlachetnie wykonany i zaaranżowany. Cholernie niedzisiejszy, co tylko mu owej szlachetności dodaje. Jeśli określenie "klasyczny rock" nie powoduje u Was zaburzeń perystaltyki jelit - pozwolę sobie na poufałość - marsz do sklepu! Natychmiast!
Ryan Adams "Ryan Adams", Sony Music Poland
8/10