Robby Krieger "The Ritual Begins at Sundown": Gra w klasy [RECENZJA]

Paweł Waliński

Krieger wydaje sobie płytę co dziesięć lat. I może wydawać je w takim trybie aż do końca świata, bo ten najnowszy rytuał, to fajny rytuał, nie udający, że jest czymś więcej niż jest. Jazzowym comfort food.

Okładka płyty "The Ritual Begins at Sundown" Robby'ego Kriegera
Okładka płyty "The Ritual Begins at Sundown" Robby'ego Kriegera 

Kiedy myślimy o The Doors, często popadamy w koleinę podobną do myślenia o The Beatles - że oto jest dwóch panów, Jim Morrison i Rajmund Manczarek i oni brylują, a dwóch pozostałych to prawie że statyści, jeśli nawet mistrzowie drugiego planu, to prędzej miną, wygłupem, niż jakimkolwiek przeliczalnym wkładem w wyjściowy materiał.

I o ile - z całym szacunkiem dla pałkerów - przy perkusistach obu formacji ten sąd jest jeszcze jakoś tolerowalny, to przy Harrisonie może mniej, a wypadku Kriegera woła wręcz o pomstę do nieba. Bo charakterystyczny sposób gry owego i jego kompozytorski wkład w The Doors to jednak dużo więcej niż bycie tylko i wyłącznie tłem dla dwóch demiurgów.

Szkoda więc, że ostatnimi laty (dekady?) Krieger, zaliczywszy w ejtisach pewne wydawnicze wzmożenie, nagrywa tak rzadko. Bo facet ma nadal coś do powiedzenia. Nawet jeśli nie są to komunikaty które rzucają całą flotę do ataku, albo zwołują myśliwce do bazy, wydaje mi się, że zasługują na trochę więcej szerokiego posłuchu, niż otrzymują. Może choćby takie małe, czające się pod stołem i ssające kciuk: "Hej, ten koleś jeszcze żyje".

Ale, wbrew naturalnemu instynktowi, nie spodziewajcie się po "The Ritual" jednak podążania doorskowskimi koleinami czy ogrywania wyliniałego bluesa. Krieger, jeśli coś wyliniałego ogrywa, to podlewany coolem free jazz w "What Was That?". A właściwie cool z elementami fusion, co akurat dla mnie jest brzmieniowo mocno nie do przejścia, ale kimże jestem, by dyktować komuś mój gust estetyczny? "Slide Home", zgodnie z nazwą, oparty jest na graniu slidem i faktycznie odsyła nas do domu. Odrobinę nostalgiczny, muzyczny odpowiednik kulinarnego comfort food. Knopfler słucha i zazdrości.

Choć za brzmienie choćby samej gitary Arthurowi Barrowowi należałoby łeb uciąć, nie zważając nawet na jego dokonania jako producenta samego Franka Zappy. "The Drift" ogrywa w swojej własnej, mniejszej, skali okolice "Aury" Davisa. "Chunga's Revenge" zaczyna się pochodem sekcji sugerującej, że może nagle odtwarzacz przeskoczył nam na nigdy nieupubliczniony numer z debiutu Vanilla Fudge, którą to obietnicę kriegerowska orkiestra spełnia nam w zupełności trzaskając hałaśliwe gitarowe ejakulaty w dalszych partiach. Udany numer.

"Hot Head" na czarujących synkopach i z trelami dęciaków chwilowo sprawia, że chciałoby się zostać hipsterem. Tylko nie takim nowomodnym, a oryginalnym, z całym spatyniałym blichtrem jazzowych knajp i rekreacyjnego używania heroiny. Potem cover doorsowskiego "Yes, the River Knows", tracący trochę wobec oryginału kiedy za wokal robi gitara, ale w końcu mamy do czynienia z jedną z genialniejszych tak muzycznie, jak i tekstowo kompozycji The Doors. I zupełnie niesłusznie zaginioną w pomroce dziejów na korzyść ich nierzadko gorszych kompozycji.

Funkujące "The Hitch" niepotrzebnie meandruje i brakuje w nim mięsa. Które znajduje się, walające się po kątach w następującym poń "Dr Noir". "Bianca Dream" słusznie wyhamowuje nam tę funkową galopadę, wracając znów do klasycznego free/fusion. Na koniec bardziej coolowe czy wręcz bepopowe zamknięcie w postaci "Screen Junkie".

To fajna płyta. Fajnie się przy niej pobawić w quiz wiedzy z historii jazzu, nawet jeśli jest się w tej kategorii - jak ja - raczej filistrem i profanem, niż mędrcem o głowie Salomona. Fajnie ją po prostu odsłuchać paląc papierosa i pijąc ulubionego drinka [co oczywiście jako poważny portal muzyczny odradzamy, szczególnie dzieciom - red.]. Fajnie rozciągnąć się z gazetą na osłonecznionym balkonie. Poleniwić się. To wszystko tu znajdziecie.

Redaktor Wojciech Mann też pewnie znajdzie to, co w muzyce lubi, ceni i zna. I tym tylko i aż jest ta płyta - wcale przyjemną błahostką. Pokazem gitarowej inteligencji starego wyjadacza, grą w klasy po znanych i setki razy słyszanych kliszach. Fajnym przerywnikiem dnia gdzieś pod koniec sierpnia paskudnego roku. Nic więcej. Bo wcale niczym więcej być nie musi.

Robby Krieger "The Ritual Begins at Sundown", Mystic Production

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas