Robbie Williams "Swing Both Ways": Na eleganckości (recenzja)

Paweł Waliński

Dwanaście lat po pierwszym flircie ze swingami Robbie Williams robi ten sam błąd ponownie. Z zaskakująco niezłym efektem.

Robbie Williams na okładce płyty "Swings Both Ways"
Robbie Williams na okładce płyty "Swings Both Ways" 

Na przełomie mileniów muzycy wyraźnie zaczadzieli. Jakaś zombie-plaga niechybnie odebrała im rozumy i - zamiast premierowych materiałów, albo chociaż eleganckiego milczenia - posypały się płyty replikujące międzywojenne i późniejsze croonerstwo. Zgrzeszył Rod Stewart (zdążył się zrehabilitować ostatnim autorskim materiałem), nudził mydlany Michael Buble, swingi nagrywał też i Robbie Williams. Że bez sensu słuchać odgrzewanych kotletów, kiedy oryginały Franka Sinatry, czy Deana Martina bronią się do dziś bez najmniejszego problemu - wiadomo. Naprawdę przyzwoicie odgrzewki zrobił chyba tylko Bryan Ferry na świetnym "As Time Goes by" (1998).

No i nagle, w roku 2013, kiedy już nawet wspomniany Stewart zrezygnował z golden oldies, Williams wydaje nam sequel do "Swing When You're Winning" (2001). I co? I wszystko wskazywało, że to absolutne artystyczne samobójstwo, dowód krańcowej atrofii ambicji. A okazuje się, że oto Robbie generalnie nieźle nam się wybronił.

Po pierwsze - pomyślicie sobie, że skoro swingi, to album składa się z coverów. A tymczasem w długaśnej (56 min) wersji deluxe na szesnaście numerów, aż dziewięć to premierowe kompozycje Williamsa, Guya Chambersa (ten od "Angels", "Millenium", czy duetu Williamsa z Nicole Kidman), a jako goście (gościnnie komponujący) pojawiają się choćby kumpel Robbiego z Take That, Gary Barlow, czy Rufus Wainwright. I to z Rufusem Robbie wykonuje numer tytułowy, w którym nie przebierając w słowach żartują sobie raz: z homoseksualizmu Wainwrighta i wizerunku macho Williamsa. Dodatkowo dowcip jest tu językowy i bardzo lekki. Wychodzi to wyjątkowo wdzięcznie. Aż się człowiekowi gęba sama śmieje.

Kto nie jest znawcą i entuzjastą swingowych klimatów, co to ścianę ma w plakatach z Cole'em Porterem, ten spokojnie da się nabrać na premierowe numery przebrane w retro szatki. Egzekucja jest bowiem na wysokim poziomie. Wszystko tu gra, a o ile można czepiać się takiego Buble (nazwisko zobowiązuje...), że jest pięknisiem bez wyrazu i nawet sensowne możliwości wokalne nie zastąpią w jego przypadku charyzmy, o tyle Williams tego problemu nie ma. Wizerunek ćpuna, niegrzecznego chłopca, golona sztuczna blizna na brwi robią swoje - jego swingi mają pazura, nie są mdłe; czaruś co rusz puszcza do nas oczko (no, dobra, nie do nas, a do lasek). A do tego fajne, zadziorne teksty. Może nie jest to poezja na poziomie Rilkego, ale robią robotę.

Dodatkowym smaczkiem są pozostali goście: Lily Allen, Kelly Clarkson i mniej fajni Olly Murs i rzeczony Buble oraz bardzo dobra przeróbka "Supreme" ("Swing Supreme"). Widać fajny numer bez trudu broni się niezależnie od stylistyki.

Podsumowując. "Swing Both Ways" to muzak. Lounge. Czyli muzyka do wind, sennych knajp, poczekalni maści wszelakiej. Ale to żadna nowość, bo takie było prawdopodobnie założenie. Rzecz w tym, że na tle podobnych gatunkowo prób z ostatnich lat, wypada porządnie. Można złośliwie spekulować, że oto Williams nie miał pomysłu na pełnowymiarowy nowy materiał, że uciekł się do fortelu wobec pikujących wyników sprzedaży ostatnich płyt. Można. A można mieć to głęboko na końcu jelita i na chwilę dać mu się uwieść. Zaręczam, że nigdzie potem nie boli. Ale trochę źle, że nie boli, bo wielka muzyka przecież boli zawsze...

Robbie Williams "Swing Both Ways", Universal

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas