Reklama

Remake, którego się słucha

Kate Bush "Director's Cut", EMI Music Poland

Czy ponowne nagranie utworów własnego autorstwa i stworzenie z remake'ów piosenek albumu ma jakikolwiek artystyczny sens? Kate Bush daje twierdzącą odpowiedź na to pytanie.

Koncepcja "Director's Cut" musiała budzić wątpliwości. Przypomnijmy, Kate Bush zdecydowała sięgnąć po kompozycje z albumów "The Sensual World" i "The Red Shoes", nagrać je w sposób analogowy, przy okazji dokonując poważniejszego lub drobniejszego liftingu. Przyswajając na sucho powyższe fakty nasuwa się prosta myśl, że brytyjskiej artystce po prostu zabrakło pomysłów na nowe kompozycje. Z tym, że w przypadku Kate Bush nic nie jest proste i oczywiste. Wokalistka, gdy nie ma nic do powiedzenia, po prostu milczy, nie siląc się na wymuszone oczekiwaniami fanów sesje nagraniowe. Przecież na "Aerial", następcę wydanego w 1993 roku albumu "The Red Shoes", czekaliśmy 12 lat! Niesprawiedliwe byłoby zatem zarzucanie Kate Bush braku pomysłów i odcinanie kuponów od zamierzchłej chwały. Za "Director's Cut" stoi zuchwały artystyczny koncept, który uzasadnia wydanie tego albumu. Zresztą sama artystka akcentowała, że płyta jest zupełnie nową jakością.

Reklama

Czy powinniśmy zatem porównywać "Director's Cut" do jego krwiodawców? Wypada to uczynić, choćby w zarysie. Do starych piosenek powstały nowe partie wokalne - głos wokalistki nabrał przecież przez te lata dostojniejszej barwy - i instrumentalne. Zmieniono również aranżacje i gdzieniegdzie tonacje, czyniąc je odpowiedniejszymi dla dojrzalszego oblicza artystki. Artystki z perspektywy czasu patrzącej na dzieła niekoniecznie wskazywane jako jej najwybitniejsze osiągnięcia. Wręcz przeciwnie, przełom lat 80. i 90. to dla Kate Bush okres artystycznie przecież oceniany niejednoznacznie.

Płyta - z małymi wyjątkami, jak przede wszystkim brzmiący niczym "Street Fighting Man" The Rolling Stones z dorzuconymi nowofalowymi klawiszami utwór "Rubberband Girl" - nabrała kameralnej gęstości, a została ociosana z tej nie zawsze odpowiedniej dla głosu artystki "ejtisowej", pompatycznej momentami estetyki. Zresztą niektóre z ocalałych fresków z epoki, jak na przykład okrutne pitolenie Erica Claptona w "And So Love Is", to znakomity argument za brzmieniową eutanazją wyleniałych elementów niektórych kompozycji. Nawet tak wydawałoby się nieskruszalne pomniki, jak "This Woman's Work" z fortepianowej ballady został zamieniony w migotającą klawiszami nieomal ambientową kompozycję. Efekt dało to niebywały i jednocześnie narzucający pytanie: której wersji "This Woman's Work" przyznać więcej punktów? Pytanie to wcale niełatwe, zwłaszcza dla osób kochających klasyczną Kate Bush, ale zerkających zarazem przez ramię na to, co obecnie dzieje się w poszukującej muzyce elektronicznej. I tak możnaby wymieniać, dochodząc do konkluzji, że gdyby "Director's Cut" nie został zszyty z remake'ów piosenek, byłby arcydziełem. Problem w tym, że został właśnie utkany ze starych patchworków.

Czy zatem ten album był potrzebny? Odpowiedzi poszukajmy nie w recenzenckich wywodach, ale w faktach. "Director's Cut" zadebiutował na 2. miejscu brytyjskiej listy bestsellerów płytowych. Nieźle, jak na album artystki od lat nieobecnej w autorytarnie lansujących trendy mediach, która dosłownie dzień przed premierą rzeczonej płyty otwarła oficjalną stronę internetową. Ryzykowna artystyczna brawura przyniosła efekty, ale z recenzenckiego punktu widzenia "Director's Cut" nie zasługuje na wybitną ocenę, choć to album artystki wybitnej.

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: recenzja | EMI Music | Kate Bush
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy