Recenzja Zeamsone "777": Z gitarą na Turcję
Nastoletni śpieworap z użyciem korekcji autotune'a molestuje nas tak bardzo, że nawet stojąc obok można się poczuć dotkniętym. Zeamsone wydaje się na tym tle możliwie najmniejszym złem.
Przemyśl może być z dala od centrum rapowych wydarzeń, a osiemnaście lat wydaje się tym wiekiem, w którym zastanawiasz się nad tym, które przedmioty wybrać na maturze, a nie które numery wybrać na swoją debiutancką płytę. Ale internet pewne procesy przyspieszył. Gdy rapowy portal Popkiller rozpoczął swoją listę tegorocznych Młodych Wilków od Zeamsone'a, nie wykazał się szczególną przenikliwością, tylko po prostu podążył za liczbami. Śpiewająco-rapujący nastolatek miał już milionowe wyświetlenia pod swoimi utworami, w komentarzach adorowali go słuchacze obojga płci, ba, doczekał się nawet akustycznych wykonań własnych hitów. Żal by tego było nie zmonetyzować, dlatego krążek "777" jest już do kupienia.
Spokojnie, tytuł nie oznacza, że to pokłosie 666, satanizm trzy rzędy dalej. O ile recenzowany niedawno White poszedł w stronę Posta Malone i rockowego wcielenia Lil Wayne'a, tak tu pobrzmiewa Lil Uzi Vert oraz Future. W polskich realiach Zeamsone te inspiracje dźwiga - śpiewne, autotune'owe partie wydają się czyste i w tonacji, nie ignorują bitów. Wrażenie robią wyćwiczone, gładko wchodzące, zrozumiałe przyspieszenia. Chłopak jest muzykalny, jak na wiek niesamowicie wyrobiony i zwykle miło się słucha tego, co przygotował. Oczywiście biorąc pod uwagę konwencję i punkty odniesienia, bo niejeden polski rapowy konserwatysta, Joe Budden na miarę naszych możliwości, zmaga się właśnie z migotaniem komór. I - nawiasem mówiąc - można go zrozumieć.
Tak jak polska Ekstraklasa opanowała centrostrzał, wygodne do usprawiedliwienia działanie strzałopodobne, tak Zeams ma zwrotkorefren. Trochę to jak herbata, którą ktoś osłodził trzy razy, ale niektórzy taką pijają (zwłaszcza w gościach). Raper mknie przez utwory z młodzieńczą pasją nawijania, chwytając chwile, oddając nastroje i - dzięki ci panie za twe drobne łaski - nie próbuje się mądrzyć. Emo jest pod kontrolą większą niż wers "Przećpane miłością, ciepłe ulice najzimniejszą wiosną" wskazuje. Teksty sobie jeszcze pocytujemy, teraz o czym innym.
Nieofensywną, lekkostrawną muzykę stanowią trapowe ballady obtoczone w hi-hatach, z wyciągniętym na wierzch basem. Bębny są bliźniacze, melodie zlewające się, zaśpiewy bywają podobne (w "Metrze" z Wac Toja panowie kombinują jakby więcej), co przekłada się na to, że większa część płyty sprawia wrażenia jednego, długiego numeru, który ma tę zaletę, że mniej zdenerwuje młodszą siostrę, ciocię czy pasażerów autobusu niż, dajmy na to, Słoń czy Szpaku.
Jeżeli chodzi o urozmaicenia warto zwrócić uwagę na zwolnienie wjeżdżające w "Ain't Trippin", orientalną melodyjkę w remiksie "BB", który już wcześniej mógł być "guilty pleasure", teraz zaś poczucia winy będzie mniej, bo jest lepszy. Ożywczo wypada "eminemowa" produkcja w "Dystansie", nawijka meandruje tam efektownie. Zupełnie zmarnowany został natomiast potencjał najciekawiej zapowiadającego się kawałka pod tytułem "Ten trueschoolowy" z Janem-rapowanie. Sampel cięty jest schematycznie, bębny fatalne, a didżejskie cuty i miks to już po prostu kryminał. "To brzmi jak demówka z 2005 roku" - zawyrokował jeden ze słuchaczy. Nic dziwnego, gospodarzowi głos się chwieje bez autotune'a, goni bit, a jego gość w nim po prostu nie siedzi. Panowie mogą kochać klasyczny rap, w tym wypadku jednak to uczucie romantyczne, bez wzajemności. Szkoda, bo byłoby fajnie, międzypokoleniowo i koncyliacyjnie, a wyszła demaskująca porażka.
Zostały teksty i to trudny temat. Zeamsone przyznaje, że regularnie nagrywa od ósmego roku życia. Niestety, wydaje się, że część zwrotek pochodzi właśnie z tamtego okresu. Sporo jest pisania sprawiającego wrażenie przypadkowego, pozbawionego przyczyny i skutku, "na rybkę". Po którymś rarytasie w stylu "Zły dotyk chciał moje listy, idiotyzm nie zrobisz nic z tym", "Chciała w walentynki coś więcej niż małe cycki", "Pali się weed, a później pali się dym" czy "Pije zimą czarną kawę latte, żeby latać jetpackiem" człowiek zaczyna doszukiwać się w tej indolencji metody. Może to potrzeba abstrakcji, strumieniowanie świadomości? To przecież właściwie niemożliwe, żeby sprzedać na poważnie sekwencję: "Przychodzę tu k***a z gitarą jej pod balkon / Chciałaby żebym poleciał na dno, róże spadną / S***wysyny posadzili dawno dla nas jedyne nasturcje / Ona mówi, że będę napadał z gitarą na Turcję" ("Ballada"). Przypomina się trochę kwaśne nawijanie Rogala DDL, tylko, że tam jest mrok, radykalizm, własny język i specyficzna erudycja. U Zeamsone'a jest tak sucho i mdło że może aspirować najwyżej do 7Daysa DDL. Sam autor określił swoje teksty tak: "Przemyślana improwizacja, uwaga na formie nie gorsząc treści (co zrobić, pisownia oryginalna - przyp. MF), ukryte znaczenia, większość zrozumiała tylko dla mnie". "Moje wulkany nie wybuchają, kiedy kasę tracę / może kiedyś będę w stanie, to ci to wytłumaczę" - rapuje twórca z Przemyśla. Dla wspólnego dobra lepiej niech już nie tłumaczy, przyjmijmy, że takie mamy czasy, że tekst jest w nagraniach na absolutnie dalszym planie i grupy docelowej to nie razi. To ma przede wszystkim fajnie brzmieć.
Tylko jeżeli teksty nie są ważne, pozostaje pytanie dlaczego zamiast niego nie posłuchać tych, na których Zeamsone się wzorował? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie podług wskazań własnego muzycznego patriotyzmu. Raper (wokalista?) ma warsztat rzadko kiedy (o ile w ogóle) osiągany u nas wcześniej w jego wieku. To co z nim zrobi jest ciekawsze od "777" - albumu, którego główną zaletą jest to, że nie przeszkadza.
Zeamsone "777", My Music
4/10