Reklama

Recenzja VNM "Klaud N9JN": Jest życie w chmurze

Po latach przechwałek i sygnalizowania historii bez wyczerpującego dopowiedzenia, VNM wjechał ze swoim "Klaud N9JN" – w pełni koncepcyjnym albumem, który jest jak ze snu. Dosłownie i w przenośni.

Po latach przechwałek i sygnalizowania historii bez wyczerpującego dopowiedzenia, VNM wjechał ze swoim "Klaud N9JN" – w pełni koncepcyjnym albumem, który jest jak ze snu. Dosłownie i w przenośni.
Okładka płyty VNM "Klaud N9JN" /

Piekielnie trudna, okraszona ogromem pracy z gatunku non-profit, ale przede wszystkim zasługująca na powszechny szacunek. Taka właśnie była droga, jaką musiał przebyć Tomasz "VNM" Lewandowski, by znaleźć się w naszym mainstreamie rapowym. A gdy już zajął w nim miejsce, poznał na własnej skórze znaczenie wyrażenia "chora ambicja". Każdy jego wers zdawał się krzyczeć: "nie znalazłem się tu przypadkiem", każde wejście na bit kończyło się samochwalstwem graniczącym z absurdem, zaś każda zmiana flow ocierała się o fanfaronadę. Legalny debiut, drugi krążek, trzeci album - wszystko pozornie różne, a jednak niemal bliźniaczo podobne. Mijały lata, pozostawało udowadnianie czegoś komuś. Czwarty pełnoprawny materiał nie stara się przekonać i z nikim się nie ściga. "Klaud N9JN" to nowa jakość i niezwykle smakowity owoc twórczej dojrzałości.

Reklama

Jeden słyszał J.Cole'a i nie omieszkał o tym powiedzieć. Drugiemu wydawało się, że jednak więcej tu z Drake'a, więc się zapalczywie kłócił. Obaj mieli tak dużo racji, że aż się sromotnie pomylili. Parę sezonów wcześniej nieco starsi słuchacze też dociekali, kim tym razem jest raper z Elbląga, a prawda jest taka, że V to modelowy przykład na to, iż inspirowanie się pierwowzorami zza oceanu nie musi z automatu oznaczać odtwórczości. Czy mówimy o 2005, czy o 2015 - to nadal ten facet, który miał celujący z angielskiego, postawił wszystko na stołeczną kartę, ale i dążył do doskonałości w rapie niczym CR7 w piłce nożnej. Żadna z niego pacynka, która podłapała tą czy tamtą modę i tłukła ją w oczekiwaniu na coraz grubszy przelew. Nawet kiedy przy coraz to bardziej ekwilibrystycznych figurach zapluwał mikrofon, zyskiwał w oczach i uszach odbiorców.

Teraz zyska jeszcze bardziej. Już pierwsze dźwięki "Dziewiątej chmury" pokazują bowiem przemianę. Nawijka iskrzy, ale świadomy swych walorów i swojej pozycji artysta nie chce być już tylko panem od boskiego flow. Zasadza się na całą pulę. Mówili, że lata jak szalony, lecz brak mu treści, więc zrobił album z konceptem, od którego nie ma odstępstw, a wszystkie kawałki są niczym puzzle z tego samego zestawu. Jak powiedziałby zespół wokalno-instrumentalny Rasmentalism: "pisze wersy o kolegach, ale pisze je o sobie". Słowa płyną gładko, gdzieniegdzie słupki hitowości wariują (takie "REM" powinno być grane w radiach), spektrum tematyczne nie zamyka się w autobiografizmie, starając się oddać uniwersum bytności twórczej czy życia w ogóle. Zgrzyt pojawia się tylko w jednym momencie. Chcę wierzyć, że "Zmora" to taki zgrabny, sylabizowany pastisz wymierzony w nadwrażliwych epigonów Adasia Miauczyńskiego, ale skoro brzmi tak bardzo serio...

Polski raper spotyka polskich producentów, z czego wychodzą polskie, rapowe bity. Prosty i jasny schemat, w którym nie ma nic dziwnego i zdrożnego. "K9" wywraca go jednak do góry nogami. Niby dwa pierwsze elementy pozostają niezmienione, ale w ostatnim jeden człon się nie zgadza. PIH krzyknąłby: to nie jest rap! I ten jeden jedyny raz by się nie pomylił. To trochę tak, jakby VNM wszedł do studia, w którym akurat nagrywano Flirtini, rzucił kasę na stół i powiedział, że teraz wszyscy grzecznie pomaszerują do jego kanciapy. Duży i ryzykowny eksperyment, ale jakie efekty! Senny klimat został oddany w stu procentach, ale nie ograniczył się do ociężałych, majaczących niemrawo bitów. Nocna eskapada z reprezentantem Prosto to zmiany tempa i miszmasz (Du:it i jego "Dziewiąta chmura"), zmyślnie ułożone bębny ("HopeUKnow"), kunsztownie zbudowane, bogate brzmieniowo piana ("REM", "Izolacja") oraz eteryczna przestrzeń do zagospodarowania przez własne myśli.

Otwarte pozostaje pytanie: czy to już jest pełnia potencjału, czy może preludium do czegoś, co w tym momencie nie daje się jeszcze określić? Żadnej opcji nie wykluczam, ale faktem jest, że takie albumy jak "Klaud N9JN" zdarzają się u większości graczy raz na całą karierę. Pamiętajmy jednak, że jeśli w ogóle się zdarzają, to znaczy, że mamy do czynienia z kimś ponadprzeciętnym. Zasłużone brawa.

VNM - "Klaud N9JN", Prosto
9/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: VNM | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy