Recenzja Visage "Demons To Diamonds": Pożegnanie w stylu Blitz
Paweł Waliński
Jeśli przespaliście tę informację, Visage w momencie ukazania się tej płyty sekundę temu, nie istnieją. Bo Steve Strange opuścił ten łez padół w lutym tego roku...
Już w grudniu ubiegłego roku zgłosił się do szpitala skarżąc się na problemy z oddychaniem. W lutym 2015, podczas wakacji w Sharm el-Sheikh doznał rozległego zawału serca. Płyta którą panowie mieli wydać była już w tak zaawansowanej fazie nagrywania, że - w porozumieniu z rodziną - pozostali członkowie ostatniego wcielenia Visage, jako The Steve Strange Collective postanowili wypuścić ją jako eptafium dla zmarłego kolegi. Czy jest to epitafium godne? Tak.
Visage to bowiem może i swego rodzaju relikt, jednak nie da się podważyć znaczenia tak jego muzyki, jak i działalności samego Strange'a dla sceny new romantic. Bo nie tylko na mega-hicie "Fade to Grey" była oparta, ale przede wszystkim na tym, co kreował w klubie Blitz, gdzie zaczynali (lista będzie długa): The Rich Kids (projekt Glenna Matlocka po opuszczeniu Sex Pistols), Marc Almond, Boy George, Sigue Sigue Sputnik, Generation-X, czy Spandau Ballet, a regularnymi gośćmi byli John Galliano, czy Darla Jane Gilroy. W legendę obszedł fakt, że inspirowani stylistyką Bowiego z epoki Ziggy'ego Stardusta, właściciele i managerowie Blitz do klubu wpuszczali tylko "dziwacznych i wspaniałych", wskutek czego na bramce któregoś razu odpadł... Mick Jagger.
Dwie rzeczy na "Demons to Diamonds" zwracają uwagę od razu. Pierwsza, to okładka autorstwa Boya George'a, zdobna oczywiście w należycie wystylizowanego Strange'a. Druga to... radykalizm brzmieniowy. Bo nowa płyta Visage brzmi jak... Visage z epoki. Albo jak coś ze "Scary Monsters (and Super Creeps)" Bowiego (wydane w tym samym roku, co debiut "Visage"), z naciskiem na "Ashes to Ashes" (gdzie Strange zagrał w teledysku). To samo brzmienie gitar, mniej więcej takie same (choć delikatnie, podkreślam: delikatnie) współcześniej brzmiąca sekcja. Parapety i przeszkadzajki też jakby z epoki, a wokal brzmiący... jak trochę starszy Strange, czyli znów jak Bowie. Gdybym nie wiedział, że to nówka, z powodzeniem szperałbym za tym, co to za wydawnictwo z lat 1980-84, o którym nic mi nie wiadomo.
Ale brzmienie brzmieniem, najważniejsze, że numery na płycie są zaskakująco dobre. Choć i tu znów rodzi się skojarzenie z Bowiem (pomijając cover jego "Loving the Alien): coś jakby wziąć ostatniego z berlińskiej trylogii "Lodgera" i posypać brokatem. Z pewnością lepszy to materiał, niż ten na "Hearts and Knives" z 2013 roku (który był pierwszym albumem Visage od 29 lat). A więc jest i blichtr i chwytliwe melodie, i kiczowaty niesiony klawiszami i groove'ującym basem kosmos. Jasne, że można się próbować czepiać, że piszę z pozycji fana takiego grania, albo że "o zmarłych dobrze, albo w ogóle", ale zapewniam, że "Demons to Diamonds" brzmi faktycznie jak diamencik. Diamencik z epoki, kiedy wszystko pozornie świeciło się jak diament, a loty na Wenus, czy Jowisza były niemal na wyciągnięcie ręki zmęczonej szarością i zamordyzmem thatcheryzmu, brytyjskiej młodzieży. A fantastyczne ciuchy i makijaże... i szansa na wieczór w klubie Blitz, pośród podobnych nam scary monsters (or scary creeps), były formą społecznego eskapizmu. Czy przyzwać w muzyce demony tej epoki, to osiągnięcie, czy artystycznie nieuzasadniony sentyment, każdy oceni sobie sam. Ważne, że tu zrobiono to niemal idealnie.
Visage "Demons to Diamonds", Blitz Club/Control Room 7/10