Recenzja Unleashed "Dawn Of The Nine": Taniec w rytmie młota
Gdyby do mitycznej Walhalli można było dojechać pociągiem, muzycy Unleashed kasowaliby w nim bilety, a jazda na gapę kończyłaby się nagłym rozłupaniem czerepu.
Wobec faktu zaistnienia głębokich podziałów w Entombed (A.D.), po złożeniu broni przez Dismember w 2011 roku i długotrwałego dreptania w miejscu Grave, w gronie wielkiej czwórki szwedzkiego death metalu Unleashed wydaje się ostoją stabilności. Dość powiedzieć, że do ostatniej zmiany w składzie doszło u nich 20 lata temu, kiedy w szeregi Unleashed wstąpił, jak się później okazało, kluczowy dla przyszłego brzmienia zespołu gitarzysta i producent Fredrik Folkare.
Sztokholmska formacja rosłego Johnny'ego Hedlunda (wokal / bas) i Andersa Schultza (perkusja) - oryginalnych członków Unleashed - uzupełniania przez drugiego gitarzystę Tomasa Olssona, to rzadki przykład zespołu, który dzięki subtelnemu, acz trwałemu udoskonalaniu własnego brzmienia odnalazł złoty środek; sposób na siebie, za sprawą którego pozostał wiarygodny w oczach deathmetalowych purystów, a jednocześnie - starzejąc się z godnością - na tyle współczesny, by nie sprawiać wrażenia spoczywającego na laurach branżowego emeryta skupionego wyłącznie na rozpaczliwym odcinaniu kuponów od dawnej sławy.
Te same odczucia towarzyszyły mi podczas słuchania "Dawn Of The Nine", następcy doskonale przyjętego albumu "Odalheim" sprzed trzech lat, któremu 12. płyta Unleashed właściwie w niczym nie ustępuje. W pożodze Ragnaröku, po wielkiej bitwie o Odalheim, w pogoń za niedobitkami narzuconej wiary w nowy świat ruszają obrońcy Midgardu, by raz na zawsze, "wioska po wiosce, kościół po kościele", odzyskać ziemie ojców i przywrócić prawo Thora, dokonując zemsty na żałosnych akolitach Białego Chrystusa.
Ta wikińska opowieść rozgrywa się na tle muzyki będącej kwintesencją stylu Unleashed, w której brutalność death metalu lat 90. ściera się z melodyjnym polotem ("Welcome The Son Of Thor!") wyzbytym jednak goetheborskiego słodu; sabbathowy ciężar i bathorowskie akustyczne interludia dynamizowane są heavymetalowym galopem Judas Priest (narracyjny utwór tytułowy, "Where The Churches Once Burned", "Defenders Of Midgard", "Land Of The Thousand Lakes" z niepoślednią, karzącą linią basu). Niebywale skutecznym, bojowym hymnom w rodzaju "A New Day Will Rise" i zwycięskim tańcom w rytmie młota "Let The Hammer Fly" zawsze mkną w sukurs kapitalne, dalekie od rutyny solówki Olssona i Folkare oraz równie efektywny groove, na który duży wpływ ma idealnie wyważona do danej sytuacji gra doświadczonego w swoim fachu Schultza.
Poza nacechowanym przyśpieszeniami, dynamicznym "They Come To Die", przywodzącym na myśl coś na kształt uszlachetnionej wersji pamiętnego "Before The Creation Of Time", do blastowej gwałtowności pomnikowego debiutu "Where No Life Dwells" (1991 r.) czy "Shadows In The Deep" (1992 r.) najbliżej chyba singlowemu "Where Is Your God Now?". Pojawiają się tu również firmowe wrzaski Hedlunda, którego głos - porównując choćby z wymienionymi longplayami sprzed lat - nabrał na "Dawn Of The Nine", a mówimy wszak o growlingu, niebywałej wręcz czytelności. Singel to zresztą murowany koncertowy wymiatacz o brzmieniowej bezwzględności w guście zionącego zemstą, jednookiego Madsa Mikkelsena z filmu "Valhalla Rising".
Choć gdyby nie Unleashed, być może nigdy nie usłyszelibyśmy o Amon Amarth, King Of Asgard, Thyrfing, Manegarm i batalionach innych, rzecz polega na tym, że zespół posiadający jedno z najfajniejszych logówek w dziejach death metalu, wcale się z nimi nie ściga, a mimo to, na swój sposób, pozostaje siłą, z którą należy się liczyć. "Dawn Of The Nine" jest bezspornym przykładem tej siły i wzorem do naśladowania dla tych, którzy marzą, by któregoś dnia zasiąść u ich boku w metalowej Walhalli.
Unleashed "Dawn Of The Nine", Mystic
8/10