Recenzja Tokio Hotel "Kings of Suburbia": Autor płakał, jak recenzował

Paweł Waliński

Bill Kaulitz był już chyba wszystkim, oprócz pracownika zieleni miejskiej (wszystko przed nim). Na "Kings of Suburbia" próbuje być smutną królową dyskoteki.

Powrót grupie Tokio Hotel najwyraźniej się nie udał...
Powrót grupie Tokio Hotel najwyraźniej się nie udał... 

Potwornie łatwo było wgniatać Tokio Hotel w ziemię. Młodociany zespół z mocno dyskusyjną, mocno zarażoną emo stylówą, grający ocierający się o grafomanię pop-rock, który przy okazji - głównie z uwagi na wokalistę - był tak nieznośnie rozemocjonowany, egzaltowany, że przewracało się w żołądku. Ale jednak zespół pod tym wszystkim miał chodliwe single i niezłe wyniki sprzedaży. Miał.

Na "Kings of Suburbia" nie ma rocka. Nie ma przebojowych numerów, a jednocześnie zostało to wszystko, co w Tokio Hotel było i jest złe. Płyta ma nieokreśloną, nieczytelną stylistykę. Zaczyna się jakimś tragicznym Tiestem ("Feel It All") - jesteśmy na dyskotece, wszyscy skaczą, muza wali tak, że praktycznie nic nie słychać, wszyscy mają spocone karki. Potem "Stormy Weather", gdzie panowie (bo już nie chłopcy przecież) dla niepoznaki, że to już nie rock, dołożyli ścianę gitar brzmiącą jak z Casio, albo co gorszych momentów zespołów ze średniej półki EBM. "Run, Run, Run" to z kolei wyjątkowo mało ciekawa balladka, w której dodatkowo Kaulitz miauczy, jakby kto mu się skalpelem dobrał do cojones.

Pomysłu na siebie panowie nie mają, czego dowodem "Love Who Loves You Back" z dosłownie każdym dźwiękiem zajumanym Cut Copy i Empire of the Sun (sic!). Tylko oba powyższe mają lepsze numery. Na "Kings of Suburbia" znajdziemy też aspiracje do w miarę współczesnego r'n'b ("Covered in Gold"), numer tytułowy bezczelnie, toczka w toczkę ukradziony Hurts, kilka absolutnie niestrawnych łzawych balladek i okrakiem stojących między rockiem i elektroniką kawałków pisanych z myślą, że zostaną stadionówkami. Nic z tego.

Klasą samą w sobie jest też to, jak bardzo złe są na tej płycie wokale. Kaulitz w każdej sekundzie płyty naraz przeżywa orgazm i agonię. Nawet jak śpiewa o niczym. Szepcze, mruczy, wzdycha, chucha, jedzie falsetem. Wszystko na takim forte i z taką przesadą, że człowiek zastanawia się, jak bardzo egzaltowaną i zmanierowaną nastolatką trzeba być, żeby coś takiego wytrzymać. Dodatkowo na większość linii ponakładano tyle efektów, że człowiek chciałby Kalitzowi zrobić tracheotomię. Numery na płycie są absolutnie żadne, najwyżej po niemiecku, golonkowo-siermiężne. Z nikłym potencjałem przebojowości. Ciągła szarpanina stylistyczna i strzelanie na ślepo, czy coś może jednak zaskoczy jest z kolei śmieszne w przypadku zespołu, który wydaje piątą płytę i robi to po solidnej przerwie. Debiut po wygraniu talent show - zrozumiałbym. Tu? Nie. Ot, koniunkturka trzyma chłopaków na smyczy, a ci lecą jak pies z pęcherzem.

Powiecie, że Waliński się pastwi. Znalazł sobie łatwych chłopców do bicia. Ależ owszem. Chłopcy do bicia z Tokio Hotel są nad wyraz łatwi. Ale jaka wina Walińskiego, że ta płyta jest tak tragicznie beznadziejna? Gdzie mój udział w braku (wyczerpaniu się?) talentu braci Kaulitzów? Czy to ja kazałem im węszyć dookoła i kraść patenty innym artystom? Bo to już nie kwestia podobieństwa. To już zupełnie świadome robienie muzy na zasadzie: "Hurts się ładnie sprzedali, nagrajmy podobny numer". "Kings of Suburbia", czyli "Królowie przedmieścia". Może przedmieścia na jakiejś bawarskiej pipidówie, bo nigdzie więcej. Nowe Tokio Hotel zdecydowanie będzie w tym roku na pudle najgorszych popowych produkcji roku. Autor płakał, jak rezenzował.

Tokio Hotel "Kings of Suburbia", Universal Music Polska

1/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas