Reklama

Recenzja The Corrs "White Light": Zmarnowali szansę, by milczeć

Dziesięcioletnią przerwę spędzili próbując solowych karier albo mając i wychowując dzieci. Wrócili, ale kompletnie nie wiadomo po co. Powinni zmienić nazwę z The Corrs na The Bores.

Dziesięcioletnią przerwę spędzili próbując solowych karier albo mając i wychowując dzieci. Wrócili, ale kompletnie nie wiadomo po co. Powinni zmienić nazwę z The Corrs na The Bores.
The Corrs A.D. 2015 nie mają światu nic do powiedzenia /  /

Proponują nam wcale jednak nie to samo, do czego wcześniej nas przyzwyczajali. Gdzie ongiś był mariaż soft rocka z elementami celtyckimi i eteryczną wokalistyką, dziś jest... jakieś kompletnie niezrozumiałe disco. Celtyckie softy wracają dopiero w drugiej połowie nagrania, kompletnie jednak nie ratując "White Light" od bycia absolutną i kompletną porażką.

"I Do What I Like" to właśnie disco-beaty z przeznaczeniem zdecydowanie parkietowym. Etniki brak, z powodzeniem mogłaby to śpiewać Kylie, a jej repertuar przecież ostatnio też zdecydowanie pikuje. Szczególnie, że i wokal Andrei Corr brzmi tu gdzieś w podobnych frekwencjach. "Bring on the Night" - co z tego, że piękne harmonie, jeśli numer wyprodukowany jest, jak prawie dwadzieścia lat temu, a kawałek to błahy i w niedobry sposób niedzisiejszy? "Kiss of Life" ciągnie się jak jakaś melasa, męczy bardziej niż najsroższe sludge'e. "White Light" to znowu coś niby tanecznego, ale do tańca na świecie rzeczy lepszych przecież nadpodaż. "Unconditional" zaczyna się fajnie, jakby trochę w okolicach skandynawskiego electropopu z ostatniej dziesięciolatki. Ale co z tego, jeśli kładzie go cięty z szablonu refren? Ironia zresztą w tym, że w refrenie owym pada "Best things happen when we lose control". Tego chyba właśnie The Corrs powinni życzyć sobie najmocniej - stracić kontrolę choćby na moment i choćby na moment wyjść z pudełka, pooddychać świeżym powietrzem, a nie wciągać tylko własne smrodki i uprawiać żałosny recykling.

Reklama

W połowie płyty, a więc przy okazji łzawej, smętnej balladki "Strange Romance" człowieka na tę niekreatywną powtarzalność zaczyna krew zalewać. I wrażenie nie odpuszcza aż do końca nagrania. Studyjnie też nic się tu interesującego nie dzieje - ot eurowizyjny, uśredniony album, który profesjonalny producent zrobi "z palca". Taki, jakich wiele. Jaki usłyszymy w centrum handlowy, u fryzjerki, czy w Biedrze. Muzak nad muzaki. Dodatkowo powszechniki w tekstach. Z szablonu cięte przemyślenia na emocjonalnym poziomie eterycznej koleżanki z warsztatów plastycznych we wczesnym liceum.

The Corrs A.D. 2015 nie mają światu nic do powiedzenia. Wizualny urok z wiekiem też więdnie. Ot, nie zauważyli, że w muzyce (także muzyce ich rodzimej Irlandii) minęła praktycznie epoka. Że młodsi, a folkiem i eterycznym popem zainspirowani, koledzy zostawili ich w tyle o niejedną długość. A "White Light" to dowód, że ten dystans może się jedynie pogłębiać. To nigdy nie był wielki zespół, ale mżna było ich słuchać z relatywnie małym bólem. Teraz i tego nie ma. Niepotrzebne. Nieciekawe. Nieuzasadnione.

The Corrs "White Light", Warner Music Poland

3/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: The Corrs
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy