Recenzja Taylor Swift "1989": Taylor włącza agregat prądotwórczy
Paweł Waliński
Rok 1989. U nas pamiętny, bo odbyły się wybory do Sejmu Kontraktowego. Za oceanem pamiętny, bo wtedy urodziła się Taylor Swift.
Jeśli ktoś myśli o Taylor jako o gwieździe country, czas przestać. Country Taylor już nie gra. Bo i nie ma po co. W branży zgarnęła wszystko, co się dało, na czele z 11 nagrodami Country Music Association i siedmioma statuetkami Grammy. Przed premierą "1989" zarzekała się, jakoby płyta miała być czysto popowa i stanowić zupełne odcięcie się od country. Nie kłamała. Bo jeśli do czegoś porównywać to nagranie, to prędzej niż do luminarzy muzyki sielskiej i wiejskiej należałoby zwrócić się w stronę - nie przymierzając - Avril Lavigne. Z tą różnicą, że Swift jest odrobinę (moim zdaniem - może jestem chory) mniej gorąca, za to piosenki ma dużo lepsze. Ale na pewno w korespondującej stylistyce.
Z ust samej artystki padła też deklaracja, że podczas pisania i nagrywania "1989" inspirowała się Philem Collinsem, Madonną i Fine Young Cannibals. Zagraniczne media i krytycy rozwrzeszczeli się zrazu, że to album genialny, że (za Alexisem Pietredisem z "Guardiana") są na nim - uwaga - "Springsteenowskie narracje o ucieczce i rodzaj skazanego na klęskę fatalizmu, w którym babrały się dziewczęce grupy z lat 60.". Takie słowa to jednak armaty na wróble, Swift pewnie ani nie chce, ani nie umie zbliżyć się do potęgi takich numerów Bossa, jak "The River", a sam Boss powinien za to zdanie osobiście Pietredisowi wypłacić z liścia. Ale skoro na płycie nie ma Springsteena, to co jest?
Na pewno teksty mniej naiwne, niż u konkurencji i mniej naiwne, niż na poprzednich płytach Swift. Prowincjonalny romantyzm country, z muskularnym, odzianym w kraciastą koszulę kowbojem, żującym źdźbło trawy, czy nocami spędzonymi pod gwiazdami na siedzeniu ciągnika, zostały zastąpione przez klimaty bardziej miejskie: neony, imprezy, ruch uliczny, te sprawy. Muzyka też trzyma się od wsi z daleka, bo żeby chcieć ją odegrać w okolicznościach przyrody, trzeba by niezłego kompletu agregatów prądotwórczych. Bo z baterii takich hooków się nie pociągnie.
A owych hooków nie brakuje. Tak jak z większości płyt z teen popem ciężko wykroić trzy-cztery porządne single, tak tu można przebierać, można rzucać monetą. Wśród 13 współskomponowanych przez Swift numerów nie ma ani jednej wpadki. Jasne, że czasem jest lepiej, czasem trochę gorzej, ale konkurencja i tak wdycha pył. Bo może swiftowskiego odpowiednika "Wrecking Ball" tu nie ma, za to Miley Cyrus dałaby się zatłuc łopatą za tak równy i dobry album, jak "1989". Przebojowość wręcz męczy, kiedy podchodzi się do słuchania tej płyty jako całości, ale o to chyba chodzi w mainstreamowym popie. Analiza płyty piosenka po piosence nie ma większego sensu. Jeśli ktoś chce wiedzieć, jak robi się muzykę popularną najwyższej próby, jednocześnie nie zasysając tyłem mułu z dna rzeki i nie tracąc z oczu rudymentów aspektu artystycznego, po prostu musi tego posłuchać. Ameryki nikt tu nie odkrywa. Ale tak obrabiać dobrze znany przydomowy ogródek to też wielka klasa.
Na poprzedniej płycie, "Red", Swift spokojnie zbadała sobie teren, ponagrywała bardzo różne rzeczy, przetestowała, w jakiej stylistyce czuje się dobrze. "1989" to znak, że podjęła decyzję. I strzeliła w samą dziesiątkę. To też dla niej szansa, żeby ze swoją sławą polecieć transatlantycko. Tylko czy jej to na pewno potrzebne? Wszak w USA country jest muzyką praktycznie tak samo "popularną", jak "muzyka popularna". A przy Ameryce rynek europejski to w sumie pryszcz. Ale może po prostu w tę stronę ją serce niesie? Tak czy inaczej, to, co znajdziecie na jej nowej płycie, z powodzeniem wystarczy, żeby zaliczyć ją do największych popowych macherek i uważnie śledzić, co zrobi dalej. Choć ja osobiście życzyłbym sobie kolejnej stylistycznej wolty. Bo w kółko przeskakiwać tę samą poprzeczkę też się mija z celem. Choć tu myślę raczej mało "popowo". Pod spodem znajdziecie bardzo pozytywną ocenę. Gdyby jednak oceniać "1989" tylko przez pryzmat walorów popowych, znaleźlibyście dychę. Nie mój cyrk, nie moje małpy, ale - zaręczam - zręczniejszych małp na tym łez padole próżno szukać.
Taylor Swift "1989", Universal
7/10