Reklama

Recenzja Take That "Wonderland": Giganci nikną we mgle

Chciałoby się zgorzkniale ponarzekać, chciałoby się wypluć serię uszczypliwych komentarzy, że Gary Barlow nie jest już najbardziej pożądanym i ubóstwianym wokalistą Anglii i dziewczęta zapewne nie będą leżeć na ulicach w kałużach łez, jak to się działo po rozpadzie zespołu w 1996 roku. Chciałoby się też ponarzekać na jednostajność brzmieniową "Wonderland" i jakąś przewidywalną powtarzalność schematów. Ósmy studyjny album niegdysiejszych bożyszczy brytyjskiego popu dostarcza naprawdę mnóstwo tematów do kpin i jadowitych komentarzy.

Chciałoby się zgorzkniale ponarzekać, chciałoby się wypluć serię uszczypliwych komentarzy, że Gary Barlow nie jest już najbardziej pożądanym i ubóstwianym wokalistą Anglii i dziewczęta zapewne nie będą leżeć na ulicach w kałużach łez, jak to się działo po rozpadzie zespołu w 1996 roku. Chciałoby się też ponarzekać na jednostajność brzmieniową "Wonderland" i jakąś przewidywalną powtarzalność schematów. Ósmy studyjny album niegdysiejszych bożyszczy brytyjskiego popu dostarcza naprawdę mnóstwo tematów do kpin i jadowitych komentarzy.
Take That na okładce płyty "Wonderland" /

Bo "Wonderland" tak naprawdę jest płytą dość słabą, kręcącą się z nudną upartością wokół jednego brzmienia, jednego stylu. Jedenaście piosenek jakby odciśniętych z jednej pop-szpalty. No, może dziesięć, bo singlowe "Giants", czy to ze względu na to, że wpadło nam w ucho dużo wcześniej, czy ze względu na podobieństwo do hitu Mansa Zelmerlowa "Heroes", jakoś się z tej gładkiej mazi wyróżnia. Swoją drogą, to ciekawe, że co lepsze numery na dość niewyraźnych płytach mówią o tym, jakimi jesteśmy bohaterami i jak potrafimy łamać schematy...

Reklama

No dobrze, dziewięć, bo ballada "Hope" jednak chwyta za serce i pochłania. I jest jeszcze taneczne dyskotekowe "River" i stadionowe "And the band Plays"... I tak z narzekania na nijakość przechodzimy do przyznania, że "Wonderland" jednak ma swój charakter, a każda piosenka ma to swoje "coś".

Ale po pierwszym zetknięciu z "Wonderland" uwagę najbardziej przykuwa zamykające wersję deluxe albumu "Cry", nagrane z Sigmą i wypuszczone już w maju ubiegłego roku. Energia drum'n'basowego duetu, ich pomysł na podkręcenie nieco rozromantyzmowanego utworu świetnie się sprawdził, nadając typowemu popowemu "lamentowi miłosnemu" nowego blasku.

Świetnie też słucha się "Come on Love", nad którego kształtem Take That ewidentnie przysiadło dłuższą chwilę. Piosenka rozwija się stopniowo, pompując w nas powoli adrenalinę i trzymając w napięciu aż do wejścia soulowego chóru przy ostatnim refrenie. Pewnie można by się i tu wyzłośliwiać, bo na pomysł utrzymywania słuchacza w stanie wiecznego niespełnienia na dominantach i rytmicznej coraz głośniejszej perkusji wpadło już nawet pastelowe i delikatne jak para z gejzerów Sigur Rós. Ale co z tego - "Come on Love" to dobrze skonstruowana piosenka. Tłumy na festiwalach będą skakać i podśpiewywać, zaręczam.

Poza końcówką, "Wonderland" ma też niezły początek. Otwierające album tytułowe "Wonderland" dobrze spełnia swoje zadanie - przykuje uwagę niejednego fana Coldplay i starszego - jak ja (...) - słuchacza, któremu beegeesowo-moderntalkingowe falsety przypominają dzieciństwo na przełomie lat 80. i 90. Nic w tym złego - Take That sięga w ten sposób zapewne do czasów swojego debiutu i szczerze mówiąc, te powroty wychodzą im najlepiej. Choć takie "Don't Give Up on Me" niebezpiecznie ociera się o kicz, to jednak jest w nim jakiś urokliwy, naiwno-słodki klimat, który z pewnością sprawdzi się na koncertach.

Nieco gorzej mają się kompozycje z rozmywającego się w inspiracjach Thirty Seconds To Mars, Backstreet Boys, Westlife czy jakimkolwiek innym boysbandem. Ciężko powiedzieć, czy Take That chcą się kreować na uśmiechniętych i wiecznie młodych ("New Day"), seksownie dojrzałych ("Lucky Stars"), czy niebezpiecznie buńczucznych ("And The Band Plays", w którym tak bardzo słychać zapatrzenie w Robbiego Williamsa, że aż dziw bierze, że Robbie nie zdecydował się dołączyć do kolegów na trasę koncertową).

Take That wycofali się z rynku w najbardziej płodnych latach i rewolucyjnym dla popu momencie. I chociaż powrót w 2005 roku i połączenie się z Williamsem po kilku latach nieco odświeżyło ich wizerunek, to chyba braków już nigdy nie nadgonią. Nie można Take That odmówić muzycznego wyczucia, świetnego brzmienia i doskonałej produkcji. W kilku piosenkach "Wonderland" można też wyczuć tlącą się iskierkę potrzebnego artystom szaleństwa i odwagi ("Superstar"), na które stawiają ostatnio wszystkie "starsze" i "ugruntowane" zespoły.

"Wonderland" ciężko ocenić jednoznacznie, bo im dłużej się płyty słucha, tym bardziej wpada w ucho, ale biada temu, kto nie skupi się na każdym utworze z osobna - album przeleci mu niezauważenie, nie pozostawiając w głowie nic, poza niejasnym uczuciem chaosu. Czegoś tu za dużo i czegoś zdecydowanie za mało. Chyba po prostu... własnego głosu.

Take That "Wonderland", Universal Music Polska

6/10

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Take That | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy