Recenzja Slayer "Repentless": Muzyka po przejściach mężczyzn z przeszłością
Chuck Norris zabił ponoć kiedyś tak szybko, że facet zmarł dzień wcześniej. Zabójca z Huntington Park nie jest może aż tak szybki, jak słynny Strażnik Teksasu, ma jednak nad nim jedną przewagę - po wszystkim nie ma miejsca na żarty.
Nie sposób mówić o "Repentless" bez odniesienia się do okoliczności będących tłem jej powstania. Żadnej innej płycie Slayera nie towarzyszyło przecież aż tyle przeciwności losu. Z tego punku widzenia 12. album thrashmetalowych gigantów z Kalifornii (wliczając "Undisputed Attitude") to być może najważniejszy od lat sprawdzian determinacji, z jaką działają nieprzerwanie od dobrych trzech dekad.
Śmierć gitarzysty Jeffa Hannemana (autora m.in. kanonicznych numerów "Angel Of Death", "Dead Skin Mask", "War Ensamble", "Raining Blood" czy "South Of Heaven"); ponowne rozstanie z nie mniej zasłużonym perkusistą Dave'em Lombardo w atmosferze wzajemnych oskarżeń i kłótni o pieniądze; niepokojące przebąkiwania Toma Arayi w kontekście przyszłości zespołu; wreszcie niedawne kontrowersje wokół kiepskiej frekwencji na objazdowym Mayhem Festival w Stanach, którego Slayer był w końcu główną atrakcją - wszystko to z pewnością nie napawało optymizmem. "Implode", udostępniony za darmo w podzięce dla wyznawców Slayera, poznaliśmy już w 2014 roku. W utworze tym przyrodzonej Slayerowi szybkości idzie w sukurs konkretny groove, którym charakteryzowały się płyty zespołu nagrywane w latach 90. z udziałem, dziś znów obecnego w składzie, perkusisty Paula Bostapha. Choć bardziej wycyzelowany styl gry muzyka rodem z San Francisco ma się tak do nieokiełznanego bębnienia Lombardo, jak bracia Kliczko do Mike'a Tysona, trzeba przyznać, że na "Repentless" były perkusista Forbidden przyzwoicie spełnia swoje zadanie, mimo iż w jego grze pierwiastek szaleństwa zredukowany jest praktycznie do zera.
Okazuje się jednak, że "Implode" to nieco mylny trop ku zrozumieniu pomysły na "Repentless". O ile bowiem osadzony w wolniejszym tempie, sąsiadujący z nim "Chasing Death", a także bujający ociężale niczym kalifornijskie szyby naftowe "Vices", są z nim do pewnego stopnia tożsame, cała reszta jest już zupełnie inna.
Salutem w stronę słynącego z zamiłowania do hardcore punka Hannemana są tu bez wątpienia "Piano Wire" (do którego rękę przyłożył jeszcze zmarły gitarzysta), a zwłaszcza "Atrocity Vendor", którego punkową żywiołowość kupuję od tytułowego sprzedawcy w całości i bez reklamacji. Z klasycznym, rozpędzonym Slayerem spotkamy się za to w utworze tytułowym, mknącym na podobnie wysokich obrotach "Take Control", a przede wszystkim w kapitalnym "You Against You".
Tak dobrze wszystkim znane solowe pojedynki Kerry'ego Kinga i Jeffa Hannemana z oczywistych względów musiały przejść do przeszłości. Interakcja zastępującego zmarłego gitarzystę Gary'ego Holta (Exodus) z Kingiem jest zgoła odmienna, o ile w ogóle obecna. Solówki jako takie są na "Repentless", może nie tyle zachowawcze, co przewidywalne, a w otwierającym płytę "Delusions Of Saviour" (klasycznym intro na miarę wprowadzenia do "Hell Awaits") i zamykającym album "Pride In Prejudice" dominuje efekt wah-wah, którego wykorzystanie może budzić skojarzenia z kolegami po fachu z Metalliki.
"Pride In Prejudice" to zresztą bodaj najsłabszy element "Repentless", bo choć główny riff wypada nawet nieźle, całość brzmi na wyjątkowo wymęczoną i pozbawioną wyrazu. Dlaczego wstawiono go na koniec, zamiast "You Against You", pozostanie zagadką Slayera (lub oczywistą pomyłką na etapie doboru kolejności utworów).
Za - nie aż tak ubogiego - krewniaka "Dead Skin Mask" należałoby z kolei uznać singlowy "When The Stillness Comes", w którym Araya w zasadzie więcej mówi niż śpiewa, zaś podszyty równie niepokojącym nastrojem "Cast The First Stone" od biedy można by przyporządkować do numerów w stylu "South Of Heaven" czy "Season In The Abyss".
Mimo iż na próżno szukać w słownikach słowa "repentless (na nasze: nie żałować za grzechy), Slayer wie swoje i bardzo dobrze! Nie rozumiem z kolei, co kierowało zespołem, by ponownie epatować z okładki do bólu wyświechtanym, udręczonym wizerunkiem Jezusa (tym razem bez obcinania członków). Osobliwa to prowokacja; zamiast gwoździ - mięsny jeż.
Na tle ostatnich płyt Slayera, "Repentless" wydaje się jednak trzymać całkiem nieźle, nie jest może aż tak mocny, jak "World Painted Blood", za to o wiele bardziej przekonujący od "Christ Illusion". W porównaniu z pozostającymi na placu boju weteranami amerykańskiego thrashu, zespół Arayi i Kinga starzeje się najgodniej, i choć czasami brakuje weny (a większość utworów to zasadniczo sobowtóry poprzednich), jedynym zmartwieniem wyznawców kultu Slayera pozostaje dziś pytanie, czy na tym się skończy. Jeśli tak (oby nie) - pożegnanie to uznam za honorowe.
Slayer "Repentless", Mystic
7/10