Reklama

Recenzja Sinéad O'Connor "I'm Not Bossy, I'm the Boss": Sinéad się rządzi

Nie ma szczęścia Pani O'Connor. Przy wielkim talencie ma również osobowość enfant terrible, która od wielu lat skutecznie uniemożliwia jej dobicie się do wyżyn popularności.

Schemat prosty - najpierw zaśpiewa genialny numer Prince'a, potem komuś nawrzuca i spali jego zdjęcie. Nagra świetną płytę, a potem nałyka się piguł nasennych, trafi na płukanie żołądka oraz rozwiedzie się z hukiem i publicznym praniem brudów. A szkoda, bo zarówno nowym nagraniem, jak i poprzedzającą je płytą "How About I Be Me..." dowodzi, że na Parnas winna wchodzić bez biletu.

Nowy album Sinéad miał zwać się "The Vishnu Room", jednak niedługo przed wydaniem zmieniono tytuł i okładkę, by mocniej zaznaczyć poparcie, jakiego wokalistka udzieliła akcji "Ban Bossy", której celem jest cenzura w anglojęzycznych mediach słowa "bossy" jako wyjątkowo seksistowskiego. W skrócie: chodzi o to, że kiedy chłopiec przejawia zdolności przywódcze, nazywa się go liderem. O dziewczynce w podobnej sytuacji często mówi się, że jest "bossy", czyli że "się rządzi". Poza Sinéad akcję poparły Condoleezza Rice, Beyoncé, Jennifer Garner, czy Victoria Beckham. To z zewnątrz. Co wewnątrz? Niby pop. Jak zwykle dotykający gdzieś wielu muzycznych tradycji: country, gospelu, trip hopu, rocka. Ale czy na pewno pop?

Reklama

Po delikatnym starcie, sugerującym że O'Connor coraz bliżej do czarnych brzmień ("Dense Water Deeper Down"), w "Kisses Like Mine" dostajemy tak pięknie połamane tempa, że kto to wystuka o kolanu, temu siekierka na cześć. Podobnie w "The Vishnu Room" - piękne podziały, wspaniale napisane frazy, doskonałe prowadzenie jak zwykle mocnego wokalu. Plus to, co się dzieje w tle. Piosenka absolutnie przepiękna, przy całym swoim stopniu komplikacji. I doskonały dowód na to, że umiejętności kompozytorskie Sinéad to nie żarty. Idealnie wychodzi jej też dozowanie napięcia, bo kiedy słuchacz czuje się już uwznioślony i uspokojony, O'Connor serwuje mu nerwową sekcję i pełen pretensji śpiew w wyjąco-bluesowym "The Voice of My Doctor". Potem znów ciszej i wolniej. Piękne gospelowe "Harbour" przechodzące w jazgotliwe crescendo. Te trzy ostatnio wymienione numery w praktyce starczyłyby, by usprawiedliwić wydanie całego albumu. Są po prostu świetne.

Chciałoby się pokusić o stwierdzenie, że Sinéad funkcjonuje trochę w takim porządku, jaki Nosowska namalowała w "Cudzoziemce" Heya: Za brzydka dla ładnych/a za ładna dla brzydkich. Niby ciągnie się za nią ogon "Nothing Compares 2 U", ale ona nie gra już w popowym mainstreamie, a prędzej mocuje się z PJ Harvey czy Patti Smith. I walkę owym wydaje równą. Jasne, że na płycie są słabsze numery, jak odstające od reszty "Take Me to the Church". Ale dotyczy to na szczęście zaledwie 2-3 przypadków.

Tekstowo lekko nie jest. Co prawda w wywiadach Sinéad przeczyła, że ponownie babrze się w swojej autobiografii, ale wątków osobistych nie brakuje. A te mają ciężar gatunkowy tira. Co powiecie na coś takiego, we wspomnianym utworze "Harbour": "A 14-year old girl hasn't been allowed to tell/What actually happened in hell" (Czternastoletniej dziewczynie nie pozwolono mówić/co tak naprawdę stało się w piekle.). I nawet jeśli cały album aż takim forte nie jedzie, to i tak momentami, dla spokojności, lepiej się w te mroki nie wsłuchiwać.

Tak czy inaczej, na pohybel wszystkim nienawistnikom, którzy chcieliby ją spalić na stosie, obsuczyć, a najlepiej zagrzebać poza zasięgiem masowej pamięci, Sinéad nagrała kolejny album z pretensjami do świetności. Możecie jej nie trawić, uważać za wariatkę, ale nie powiecie, że nie jest wielką artystką. Chapeau bas!

Sinéad O'Connor "I'm Not Bossy, I'm the Boss", Mystic

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sinead O'Connor | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy