Recenzja Sinéad O'Connor "I'm Not Bossy, I'm the Boss": Sinéad się rządzi
Paweł Waliński
Nie ma szczęścia Pani O'Connor. Przy wielkim talencie ma również osobowość enfant terrible, która od wielu lat skutecznie uniemożliwia jej dobicie się do wyżyn popularności.
Schemat prosty - najpierw zaśpiewa genialny numer Prince'a, potem komuś nawrzuca i spali jego zdjęcie. Nagra świetną płytę, a potem nałyka się piguł nasennych, trafi na płukanie żołądka oraz rozwiedzie się z hukiem i publicznym praniem brudów. A szkoda, bo zarówno nowym nagraniem, jak i poprzedzającą je płytą "How About I Be Me..." dowodzi, że na Parnas winna wchodzić bez biletu.
Nowy album Sinéad miał zwać się "The Vishnu Room", jednak niedługo przed wydaniem zmieniono tytuł i okładkę, by mocniej zaznaczyć poparcie, jakiego wokalistka udzieliła akcji "Ban Bossy", której celem jest cenzura w anglojęzycznych mediach słowa "bossy" jako wyjątkowo seksistowskiego. W skrócie: chodzi o to, że kiedy chłopiec przejawia zdolności przywódcze, nazywa się go liderem. O dziewczynce w podobnej sytuacji często mówi się, że jest "bossy", czyli że "się rządzi". Poza Sinéad akcję poparły Condoleezza Rice, Beyoncé, Jennifer Garner, czy Victoria Beckham. To z zewnątrz. Co wewnątrz? Niby pop. Jak zwykle dotykający gdzieś wielu muzycznych tradycji: country, gospelu, trip hopu, rocka. Ale czy na pewno pop?
Po delikatnym starcie, sugerującym że O'Connor coraz bliżej do czarnych brzmień ("Dense Water Deeper Down"), w "Kisses Like Mine" dostajemy tak pięknie połamane tempa, że kto to wystuka o kolanu, temu siekierka na cześć. Podobnie w "The Vishnu Room" - piękne podziały, wspaniale napisane frazy, doskonałe prowadzenie jak zwykle mocnego wokalu. Plus to, co się dzieje w tle. Piosenka absolutnie przepiękna, przy całym swoim stopniu komplikacji. I doskonały dowód na to, że umiejętności kompozytorskie Sinéad to nie żarty. Idealnie wychodzi jej też dozowanie napięcia, bo kiedy słuchacz czuje się już uwznioślony i uspokojony, O'Connor serwuje mu nerwową sekcję i pełen pretensji śpiew w wyjąco-bluesowym "The Voice of My Doctor". Potem znów ciszej i wolniej. Piękne gospelowe "Harbour" przechodzące w jazgotliwe crescendo. Te trzy ostatnio wymienione numery w praktyce starczyłyby, by usprawiedliwić wydanie całego albumu. Są po prostu świetne.
Chciałoby się pokusić o stwierdzenie, że Sinéad funkcjonuje trochę w takim porządku, jaki Nosowska namalowała w "Cudzoziemce" Heya: Za brzydka dla ładnych/a za ładna dla brzydkich. Niby ciągnie się za nią ogon "Nothing Compares 2 U", ale ona nie gra już w popowym mainstreamie, a prędzej mocuje się z PJ Harvey czy Patti Smith. I walkę owym wydaje równą. Jasne, że na płycie są słabsze numery, jak odstające od reszty "Take Me to the Church". Ale dotyczy to na szczęście zaledwie 2-3 przypadków.
Tekstowo lekko nie jest. Co prawda w wywiadach Sinéad przeczyła, że ponownie babrze się w swojej autobiografii, ale wątków osobistych nie brakuje. A te mają ciężar gatunkowy tira. Co powiecie na coś takiego, we wspomnianym utworze "Harbour": "A 14-year old girl hasn't been allowed to tell/What actually happened in hell" (Czternastoletniej dziewczynie nie pozwolono mówić/co tak naprawdę stało się w piekle.). I nawet jeśli cały album aż takim forte nie jedzie, to i tak momentami, dla spokojności, lepiej się w te mroki nie wsłuchiwać.
Tak czy inaczej, na pohybel wszystkim nienawistnikom, którzy chcieliby ją spalić na stosie, obsuczyć, a najlepiej zagrzebać poza zasięgiem masowej pamięci, Sinéad nagrała kolejny album z pretensjami do świetności. Możecie jej nie trawić, uważać za wariatkę, ale nie powiecie, że nie jest wielką artystką. Chapeau bas!
Sinéad O'Connor "I'm Not Bossy, I'm the Boss", Mystic
8/10