Recenzja Simple Minds "Big Music": Nic wspólnego ze współczesnością

Paweł Waliński

"Szkockie niewydarzone U2". Tak zawsze traktowano Simple Minds. Niesłusznie, bo gdyby nie cień irlandzkich kolegów, niejeden by się zachwycał. Jak z tym dziś?

Okładka albumu "Big Music" grupy Simple Minds
Okładka albumu "Big Music" grupy Simple Minds 

Mało kto pamięta, że zaczynali na wywołanej przez Sex Pistols fali punka seven-seven, jako Johnny i Masturbanci. Później stali się niejako synonimiczni dla powłóczystego i wysmakowanego oblicza nowej fali. Dziś - niestety - grają jakieś osadzone nowofalowo i synthpopowo disco. Które ma się nijak do najlepszych momentów ich własnej twórczości, ani nie koresponduje z tym, jak współcześnie się gra. Smutne.

Opener w postaci "Blindfolded" jest kwadratowy, tępy i zupełnie nieprzebojowy. Blisko mu do co gorszych produkcji spod znaku elektronicznej sceny goth. Podobnie w "Midnight Walking" - nawet fajna rzężąca gitara i nośny refren nie ratują numeru zrobionego na umpa-umpa. Kwadratowość rytmiki skutecznie zabija też fajną kompozycję, jaką jest singlowe "Honest Town". Dodatkowo znakomity przecież wokalista, Jim Kerr, którego oddech na plecach czuł w ejtisach sam Bono, tutaj jest wycofany, niepewny siebie, śpiewa zza ściany nieznośnie dobranych instrumentów. Ponownie sprawdza się pewna prawda o gwiazdach synth-popu i okolic z lat 80., na czele z Duran Duran czy Erasure: oni się zatrzymali, muzyka elektroniczna poszła dalej. Refleksja jednak nie nastąpiła, przekonanie o własnej wartości trwa, więc odkopują odkopane, wyważają wyważone, a są w tym tak zapalczywi, jak i naiwni.

Kompozycje też są słabe. Jak pies po trepanacji. A - przypominam - ostatni premierowy materiał panowie pokazali światu aż pięć lat temu, więc czasu na dłubanie przy numerach było aż nadto. Kerr zachwalał w wywiadzie, że "Big Music" (pretendent do najbardziej zadętego tytułu miesiąca/roku) "ma mnóstwo mocy, pasji, agresji i tempa (...) jest energetyzujący, ma w sobie wiele surowej siły i witalności". Tak. Surowej siły emeryta-działkowca chyba.

Nawet jeśli zdarzają się numery dobre, jak "Kill or Cure" (U2 spomiędzy "Zooropy" i "Pop") albo tytułowy, gdzie słychać, że przecież mają na pokładzie kreatywnego gitarzystę w osobie Charliego Burchilla, to jest ich tyle, co kot napłakał. Bo Burchill akurat robi robotę - gdyby nie przeszkadzały mu wszystkie te kretyńskie elektroniczne dźwięki i wesprzeć go dobrą sekcją, płyta byłaby o niebo lepsza. Posłuchajcie sobie choćby takiego "Blood Diamonds" i spróbujcie wytłumić idiotyczne klawisze robiące "ta-dam, ta-dam". I co? No fajny numer przecież... "Let the Day Begin" ze zwrotką, która pasowałaby na "Violatora" czy "SOFAD" depeszów zmasakrowano raz - refrenem, dwa - kolejnym umpa-umpa. I tak przez całą płytę. Jak jest fajny pomysł, fajna zagrywka czy melodia, zaraz trzeba coś schrzanić na etapie wykonania. Zaczynam się zastanawiać, czy aby nie celowo, bo w aż takie przypadki nie wierzę.

37 lat. Tyle czasu panowie są obecni na scenie. Starych drzew się nie przesadza - jasne. Nikt nie wymaga, żeby Simple Minds byli muzycznymi pionierami. Dawni rywale z U2 są dziś chyba drugą najbardziej znienawidzoną kapelą świata (po Nickelback), a o takich rzeczach, jak House of Love nikt dawno nie pamięta. W muzyce minęła niezliczona liczba epok, a najbardziej hip są nierzadko kreatywne powroty do przeszłości. Simple Minds mogli tak zrobić. Nagrać płytę, jak gdybyśmy mieli 1984 rok. Wstydu by nie było. Nie. Musieli spróbować uwspółcześnić. I to w taki sposób, który tak naprawdę kompletnie nie ma nic wspólnego ze współczesnością. I wstyd jest. Ogromny.

Simple Minds "Big Music", Sony Music Entertainment

3/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas