Recenzja Röyksopp "The Inevitable End": Czekamy na ciąg dalszy
Tomek Doksa
Chłopaki z Röyksopp mają rację - jak się żegnać, to tylko z przytupem. Choć nikt chyba nie wierzy, że mogłaby to być rzeczywiście ich ostatnia płyta. Zwłaszcza że jest tak znakomita.
Ilu już waszych ulubionych artystów zapowiadało rozbrat z muzyczną sceną, ostatnią płytę albo pożegnalny koncert, po czym, po latach, wracali do was niczym nowo narodzeni i serwowali, jak gdyby nic się nie stało, kolejny krążek?
No cóż, mam wielką nadzieję, że podobnie będzie niebawem z norweskim duetem Röyksopp, który przed premierą recenzowanej tutaj płyty wymyślił, że ta będzie jego pożegnalną. "Nie przestaniemy robić muzyki, ale ten krążek to ostatnia nasza rzecz w tym formacie" - rzucili, siejąc popłoch pośród miłośników ich ciepłej, tanecznej elektroniki. I pewnie nie żartowali, bo kto jak kto, ale do promocji swojej nowej muzyki Norwedzy nie potrzebują aż tak przekombinowanych trików. Cokolwiek jednak mieli na myśli, oby szybko się tym pomysłem znudzili.
OK, "The Inevitable End" to rzeczywiście płyta, którą - gdybym tylko sam siedział w elektronice - też chciałbym się żegnać (bo taka genialna w swej prostocie, bo taka cudownie klimatyczna i ostatecznie najlepsza w dorobku), ale z drugiej (i najważniejszej, bo słuchacza) strony - podważająca totalnie i nie dająca ani krzty wiary w deklaracje muzyków. Nie można w końcu wydawać pożegnalnej płyty (co w tym wypadku słychać wyraźnie), będąc u szczytu swej formy. Nie można też nazywać albumem pożegnalnym krążka, który jak żaden inny zasługuje na ciąg dalszy. A kto dobrze się wkręci w "The Inevitable End", temu po 17 numerach (od razu sięgnijcie po wersję dwupłytową) będzie zwyczajnie wciąż mało.
Liczę więc, że fani się zbuntują. I że wymogą na chłopakach z Röyksopp zmianę decyzji. Ci z najlepszym i najbardziej kompletnym krążkiem w swej karierze, są nam dzisiaj bardziej potrzebni, niż kiedykolwiek wcześniej. Ja wiem, że rynek się zmienił, że nikt już płyt nie kupuje i nie jest jak kiedyś, ale po części właśnie dlatego "The Inevitable End" jest tak fantastyczną pozycją. Próżno dziś szukać na sklepowych półkach elektronicznych nowości, które nie dość, że trwałyby tak długo (blisko półtorej godziny muzyki!), ale też pozbawione byłyby zbędnej i fałszywej nuty. Röyksopp leje miód na nasze uszy oraz koi (nie tylko smykami) zszargane nerwy znudzonego słuchacza, który długimi miesiącami wypatrywał płyty w kategorii elektronicznej muzyki rozrywkowej tak bliskiej ideału.
Choć ta jest w gruncie rzeczy smutna, bo przesycona melancholijnym, transowym graniem oraz nastrojowymi wokalami (głównie) Susanne Sundfor oraz Jamiego Jamie Irrepressible'a, to jednak przy całym swym ciężarze, absolutnie nieprzytłaczająca. Nawet wręcz przeciwnie - choć dominuje tu downtempowy półmrok, z "The Inevitable End" bije sporo światła i też tanecznej lekkości (świetny "I Had This Thing", jeszcze lepszy niż w oryginale "Do It Again" z Robyn), jakby mimo tego całego pożegnania, norwescy didżeje puszczali do nas oko z uśmiechem na twarzach. Zresztą, rozluźniając się już po raz enty przy ich "Here She Comes Again", nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej.
Röyksopp "The Inevitable End", Mystic
9/10