Recenzja Robin Thicke "Paula": Pot na kajdanie
Paweł Waliński
Album "Blurred Lines" zrobił w zeszłym roku niemało zamieszania - debiut na jedynce "Billboardu", nagrody, okupowanie miejsc na listach i w radiach. Thicke atakował nawet z lodówki. Mam nadzieję, że "Paula" nie powtórzy tego sukcesu. Szczególnie, że to płyta tak przeciętna, że aż zęby bolą. I młyn na wodę tych, co mówią, że w popie nie ma co szukać artyzmu.
Ubiegły sezon stał pod znakiem spasionego karka ze swoją dziewczyną-skwarką (oboje w tuningowanej be-emie z drugiej ręki; za Mesem - ona ma na imię Dagmara, mają wspólnie synka, Sebka), którzy na światłach, parkingach, poboczach, pod namiotem i na imprezie, cieszyli się patologicznie głupawym singlem "Blurred Lines". Wieś się bawi i nic dziwnego. Numer swoją tępotą wręcz powalał. Doskonale nadawał się jako soundtrack do picia energetyków, wrzucania antka i wymuszania haraczy. Do czegokolwiek innego raczej nie. I ten syndrom ciąży niestety także nad "Paulą".
Pierwsze ukłucie bólu następuje tuż po umieszczeniu krążka w nośniku. "Paula" startuje "You're My Fantasy" - latynoską balladką tak nudną, wtórną i oklepaną, że miast się nią cieszyć, człowiek czuje się jak w "Twoja twarz brzmi znajomo". "Get Her Back", kolejny numer z siódmej (tak, to już siódma) płyty Thickego to świetna szkoła, jak napisać numer, nie pisząc numeru. W oczekiwaniu na koniec trafia człowieka nerwówka. "Still Madly Crazy" miało aspirować do pierwszoligowych fortepianowych ballad. No i może aspiruje - skutek raczej mierny. Gdyby Elton John napisał takie coś, rzuciłby pewnie wszystko i począł wieść życie eremity. Pierwszy przebłysk wyższej jakości z kolei, "Lock the Door" brzmi jakby Thicke podprowadził go Aloe Blackowi. Po rzeczonym przebłysku następuje jednak dalsza część jazdy po równi pochyłej. Miałkości kompozycyjnej "Whatever I Want" nie przykryły niestety damskie chórki. I tak już praktycznie do końca płyty.
Zachodni recenzenci zupełnie słusznie piszą, że nowa płyta Thickego nie dosyć, że nie doskakuje tyczki, jaką postawił sobie albumem "Blurred Lines", to dodatkowo jest słabsza także od jego wcześniejszych dokonań. Trudno się nie zgodzić. Album złożony z samych wypełniaczy. Co numer, to kompozytorski kiks. Powiewu świeżości tu tyle, co z obory stryja. Wokalnych parad też się w sumie nie uświadczy. Produkcja albumu niby odwołuje się do najlepszych lat soulu i r'n'b, ale w jakiś autystyczny sposób, bo nic zupełnie na "Pauli" nie buja. Radości tu nie ma. Jest co najwyżej komercyjna konieczność. Do tego teksty o emocjonalnym poziomie 15-latka. Może nie aż tak mizogińskie, jak u Thickego zazwyczaj, ale zwyczajnie - durne albo operujące banałem. Thicke dedykuje album żonie, z którą jest w separacji. Sądząc po poziomie lirycznym, powrotu nie wróżymy.
Siedzą w swojej be-emie. Po spasionym karku leje się pot. Zostawia osad na złotym kajdanie. Dagmara gada przez telefon: "Ej, typiaro, ale wiesz, jutro Sebka biorę nad wodę. Nooooo! Na te kurtyny wodne pod Arkadią. Taaaaak.". Łuszczą pestki i rzucają na chodnik. On odchrząka i spluwa. Dagmara pyta, czy pojadą do jej matki. On mówi: "Chcesz to sama zapie*dalaj". Z odtwarzacza leci nowa płyta Robina Thicke. Słońce smaży. Wszystko się zgadza. #takasytuacja.
Robin Thicke "Paula", Universal Music Group
1/10