Recenzja Primal Scream "Chaosmosis": Okiełznany chaos
Dawno żaden zespół nie zaskakiwał tak, jak czyni to Primal Scream na kolejnych utworach z "Chaosmosis". Nie spodziewajcie się jednak awangardowych wycieczek: mamy do czynienia z bardzo przebojowym materiałem, któremu daleko do przekombinowania.
Stwierdzenie, że Primal Scream był swego czasu najbardziej "poszukującym" zespołem, który przebił się do mainstreamu pewnie byłoby sporą przesadą. Nawet jeżeli faktycznie trudno było przewidywać, co spotkamy w kolejnych utworach grupy, to jednak trzeba przyznać, że lata 90. (na które to przypadał szczyt popularności grupy) wyjątkowo pokochały wszelkiej maści eksperymentatorów. Wystarczy wspomnieć tu chociażby o Nine Inch Nails, The Prodigy czy Massive Attack, którzy w swojej twórczości przekraczali wszelkie granice.
Właściwsze byłoby za to określenie Primal Scream jako grupy, która romansowała z największą ilością gatunków muzycznych. Czego tu nie było... Indie-pop, rock psychodeliczny, acid house, dub, industrial to tylko część z inspiracji zespołu. Co ciekawe, przy "Chaosmosis" trzeba będzie jeszcze bardziej poszerzyć zakres określeń. Trudno się dziwić takiej kolei rzeczy: lider grupy, Billy Gillespie, rozpoczynał swoją działalność muzyczną jako perkusista w przełomowej z dzisiejszego punktu widzenia, shoegaze'owej grupie The Jesus & Mary Chain. Kojarzycie My Bloody Valentine, Slowdive, Ride czy Lush? Gdyby nie The Jesus & Mary Chain te zespoły na pewno nie brzmiałyby tak samo. Tu warto zaznaczyć, że dobrze, iż Billy porzucił bębny na rzecz wokalu i komponowania, bo to obszary, z którymi radzi sobie zdecydowanie lepiej.
To, co trzeba z pewnością stwierdzić to fakt, że żaden inny zespół nie był w swoim twórczym szale tak przystępny jak Primal Scream. Potencjał przebojowy kompozycji został dostrzeżony szczególnie przy "Screamadelica" z 1990 roku. I wiecie co? Do dziś Primal Scream nie stracili nic z tamtej energii. A że nie brakuje im wciąż umiejętności zaskakiwania słuchaczy? Tym lepiej!
Zajmijmy się utworami z "Chaosmosis". Chiptune’owe "(Feeling Like A) Demon" brzmi jak kompozycja pożyczona z repertuaru Crystal Castles. Singlowe "When the Light Gets In" z gościnnym udziałem Sky Ferreiry to doskonały disco-pop z lekko melancholijnym posmakiem, napędzanym przez pędzącą w tle gitarę akustyczną. Niemal dwuminutowe "When the Blackout Meets the Fallout" to natomiast nieokiełznane połączenie noise-rockowej i rave'owej energii, chociaż można tu również wyłonić z tłumu saksofon, na którym równie dobrze mógłby grać John Zorn w ramach projektu Naked City. "100% & Nothing" przywoływać może skojarzenia z kosmicznym okresem Electric Light Orchestra z domieszką ostatnich wyczynów Muse - jednocześnie pozbawiona jest tej irytującej patetycznej nuty, która kładzie cień na ostatnich dokonaniach grupy Matta Bellamy'ego. Dla porównania "Private Wars" to już zaskakująca intymnym klimatem, prosta, akustyczna ballada, prowadzona na dwugłos.
Wniosek jest prosty: jeżeli słyszeliście jeden z numerów z "Chaosmosis" i nie przypadł wam on do gustu, nie powinniście od razu skreślać całej płyty. Naprawdę trudno tu wybrać reprezentatywny dla całego albumu utwór. Muszę wspominać jeszcze, że te nieustanne zmiany klimatów nie ujmują w żaden sposób spójności krążka? Albo że kompozycje są bogato zaaranżowane i nie pozwalają nudzić się nawet przez chwilę?
Rzecz, wydawałoby się, niemożliwa, ale muzykom z Primal Scream naprawdę udało się okiełznać chaos i ubrać go w formę wyjątkową przyjazną słuchaczowi. Brawa tym bardziej, że mowa o zespole z ponad trzydziestoletnim stażem.
Primal Scream "Chaosmosis", Mystic
8/10